Pierwszy raz przyszli go
obejrzeć, kiedy miał cztery lata. Nigdy nie sprawiał kłopotów, był grzeczny,
cichy i przede wszystkim śliczny, więc od razu zwrócił uwagę bogatego
małżeństwa z dwuletnim stażem i nie miało żadnego znaczenia, że Tom nie mówił.
Chłopcy stali przy oknach z przyklejonymi do szyb nosami i patrzyli, jak urocza
blondynka i przystojny, wąsaty mężczyzna prowadzili go do wypucowanego,
czarnego Cadillaca; nowe życie dla małego Riddle’a zaczęło się dwie ulice
dalej, gdzie wzięty krawiec sporządził od ręki dwa miniaturowe garnitury. Od tego
dnia szarą, flanelową bluzkę zamieniono na białe, wykrochmalone koszule,
surduty z miękkiego kaszmiru i spodnie w kant — wszystkie odpowiednio
skrojone, ale ani eleganckie ubrania, ani osobista guwernantka, ani stosy
zabawek i podtykane na każdym kroku słodycze nie sprawiły, że Tom zaczął mówić.
W tętniącym życiem wiejskim apartamencie państwa Howardów szukał samotności,
uciekał przed westchnieniami i szczypiącymi w policzki palcami, w odpowiedzi na
pytania o imię patrzył przerażająco beznamiętnie, lecz tabuny nowych ciotek i
tak rozpływały się nad tą rozczulającą wstydliwością. Na dwa miesiące
porcelanowa buzia i urzekające, brązowe oczy wystarczyły, aby skraść serca ich
wszystkich, ale zauroczenie szybko minęło i miejsce wdzięcznej nieśmiałości
zajęło upośledzenie. Szeptanie po kątach szybko zmieniło się w głośne
komentowanie, nikt nie zwracał uwagi, czy Tom kręcił się w
pobliżu — każdy sądził, że był po prostu opóźniony w rozwoju. Te same
ciotki, które kilka tygodni wcześniej nie mogły się go nagłaskać, teraz kręciły
ze współczuciem głowami, a Howardowie zaczynali szukać wyjścia z tej
kłopotliwej sytuacji; fakt ciągłego stania na świeczniku coraz częściej
podsuwał pomysły o oddaniu chłopca. W końcu wraz z nadejściem zimy, tuż przed
piątymi urodzinami, w pokoju Toma zjawił się wysoki, garbaty jegomość w
staromodnym, białym smokingu. Panicza Howarda — jak teraz się do
niego zwracano — zastał stojącego przy szerokim parapecie, plecami do
drzwi. Gdyby nie wypełniona zabawkami skrzynia, nikt nie zorientowałby się, że
w tym pomieszczeniu sypiało dziecko. Ogromne, dębowe łoże z czterema kolumnami
i baldachimem, pasująca do mebli tapeta w piękne, kwieciste wzory, a wszystko
utrzymane w idealnym porządku. Mężczyźnie już samo to wydało się niepokojące,
lecz postanowił zignorować zarówno opowieści adopcyjnych rodziców, jak i
nienaturalnie dorosłą prezencję czterolatka. Bez pytania przyciągnął sobie
krzesło i usiadł.
— Nazywam się doktor
Creevey, przyszedłem z tobą porozmawiać na prośbę twoich
rodziców. — Starał się zabrzmieć beztrosko, ale nigdy nie lubił
dzieci i nie potrafił się z nimi porozumiewać. Tymczasem
chłopiec — jak gdyby nigdy nic — nadal układał coś na
parapecie kilka stóp dalej. — Zostaw to, później skończysz się bawić,
teraz będziemy rozmawiać. Ty jesteś
Tom, tak?
Dopiero gdy padło jego
imię, odwrócił się. Nie patrzył nieuprzejmie, ale na szczupłej buzi pojawił się
przelotny cień, a w oczach błysnęło ostrzeżenie, jakby doktor powiedział coś
gorszącego. W tym momencie do Creeveya dotarło, że mały Howard wszystko
rozumiał i mówienie do niego, podkreślając i przeciągając każde słowo, nie
miało sensu. Mimo wszystko nie udało się wyciągnąć z niego ani jednej sylaby,
chłopiec jedynie lustrował intruza wzrokiem — uważnie, lecz nie bezczelnie — jakby
uprzejmie czekał, aż tamten zakończy monolog i zostawi go w spokoju. Do tej
pory nasłuchał się już wiele o swoim dziwactwie, lecz pierwszy raz ktoś mówił do niego, nie o nim. W tamtym momencie poczuł się prawie mile połechtany, lecz
nie wydusił z siebie ani słowa. Doktor Creevey opuścił ponurą sypialnię
półtorej godziny później, wykończony jak po wiązaniu trzystufuntowego pacjenta
w szale; zafrasowanym Howardom powiedział jedynie, że nie dostrzegł żadnych
nieprawidłowości i zalecił konsultację z jakimś doświadczonym otorynolaryngologiem,
przykładowo z doktorem Davisem, po czym pośpiesznie opuścił dworek. Atmosfera w
pokoju małego Toma i to, co biło z niego samego, wyssało z mężczyzny cały
spokój, z którym wstał tego ranka, ale nawet kiedy pozostawił daleko za sobą
majątek państwa Howardów, czuł, że tamta emanacja przyczepiła się do jego
płaszcza i nawet strugi deszczu nie dały rady jej zmyć.
Pomimo mglistej, choć
optymistycznej diagnozy doktora Creeveya, rodzice nie odetchnęli z ulgą. Wraz z
jego wizytą uruchomiła się jakaś machina, której przez jej subtelne działanie
nikt nie potrafił zatrzymać. Maniery chłopca pozostawały jednolicie nienaganne,
niezmiennie dziękował grzecznym uśmiechem za kolejne prezenty, którymi go
obdarowywano, lecz coś się wydarzyło, coś, co spowodowało, że na uroczej buzi
Toma coraz częściej gościła śmiałość. Pierwszy raz usłyszał o swojej
wyjątkowości.
Jednak ta niepowtarzalność
nie sprawiła, że państwo Howardowie zmienili zdanie co do swojego nowego syna.
Odesłali go, zanim marcowy deszcz zmył ostatnie ślady zimy. Tom nie rozumiał,
dlaczego wracał do miejsca, w którym znów miał dostać szarą flanelę i łóżko w
czteroosobowej sypialni — przecież był wyjątkowy. Nikt nie zapytał
go, co czuł, kiedy odbierała go koścista pracownica Wool’s, nikt nie pocieszył,
że kiedyś znajdzie rodziców, którzy go pokochają. Nie płakał, nie zadawał
pytań, więc uznano, że zupełnie się tym nie przejął. Tom nie zapamiętał wiele z
tamtego dnia, oczami wyobraźni widział jedynie upokarzającą drogę z czarnego,
błyszczącego Cadillaca przez boisko do drzwi sierocińca. To był jeden z
pierwszych ciepłych dni w tym roku, na zewnątrz bawiły się prawie wszystkie
sieroty, które wróciły ze szkoły. Każdy wytrzeszczał oczy i szeptał. Szepty,
cała masa szeptów, a potem wytykanie palcami i tłumione chichoty, kiedy już do
wszystkich doszło, że ten niemowa, który — jak się
wydawało — złapał Pana Boga za nogi i został na moment paniczem
Howardem, znów będzie takim samym sierotą jak oni. Nie mógł znieść tego
upokorzenia, i choć każdy inny chłopiec w takiej sytuacji zalałby się łzami,
Tom pokonał tę drogę z wyrazem obojętności na bladej twarzy. Pani Cole zapytała
go łagodnie, czy chciałby pożegnać się z panem kierowcą, który właśnie
dostarczył jego walizkę, ale tamten pobiegł na górę do starego pokoju, który
dzielił z dwoma starszymi chłopakami. I choć w liście do dyrektora sierocińca państwo
Howardowie przepraszali i tłumaczyli, że nie byli gotowi na opiekę nad tak
poważnie opóźnionym dzieckiem, tego samego dnia mały Riddle w odpowiedzi na
pogardliwie wycedzonego hrabiego
kopnął w goleń ośmioletniego Stana Hopkinsa i ryknął na całą stołówkę:
— Zapierdolę cię,
gnoju, jak się nie zamkniesz!
W innej sytuacji jeden
smarkacz dostałby lanie za wyrażanie się, a drugi za bójkę, bo taka zaczepka nie
mogła ujść Tomowi na sucho i sekundę później chłopcy tarzali się po
nieskazitelnie czystych kafelkach na stołówce, okładając się pięściami po
głowach i szarpiąc za włosy, ale opiekunki zareagowały dopiero po dłuższej
chwili. Głos, który wydarł się z gardła pięciolatka, był dźwięczny, donośny, wyraźnie
rozdarł obiadowy harmider i na tyle wstrząsnął kobietami, że obyło się bez
kary.
I od tamtego momentu Tom
Riddle zaczął się odzywać, choć i tak robił to rzadko i niekiedy wyłącznie po
to, żeby coś zyskać. Jako że dzieci miały krótką pamięć, potrafił bez trudu
zyskać sympatię tych, którzy posiadali coś, czego pragnął. Nigdy nie przepuścił
zemsty, zwłaszcza że łatka hrabi przylgnęła do niego silniej niż rudy do
Jerry’ego McLevisa czy gruba do Margaret Davies. Każdy w Wool’s wiedział, że
wszystkie niepewne sytuacje miały z nim związek, lecz nikt nigdy nie przyłapał
go na czymś podejrzanym. Nawet gdy wczesnym rankiem odnaleziono królika Billa
Stubbsa powieszonego na krokwi, opiekunki zachodziły w głowę, jak mogło do tego
dojść. Kilku chłopców posadzono — jeden obok drugiego — w
gabinecie na dole; ośmiolatek zawodził od dobrej godziny, ale nikt się nie
przyznał. Tom również, choć dzień wcześniej pokłócił się z Billem i to na niego
padł cień największych podejrzeń. Kłamał pani Cole w żywe oczy, jednocześnie
rozpamiętując, jak grubo przed śniadaniem najpierw udusił małą, puchatą
kuleczkę, a później bez trudu wspiął się jak pająk — prosto po
ścianie — na jedną z krokwi i powiesił zwierzaka na sznurówce
Stubbsa. Przykładał rękę po ręce do bielonej powierzchni, czuł jej nierówność i
kurz na wewnętrznych stronach dłoni, kiedy powoli posuwał się naprzód w stronę
sufitu, ale był spokojny. Ktoś tak wyjątkowy nie mógł spaść i tak po prostu
skręcić karku. Po wszystkim tylko czekał, aż usłyszy wrzask kolegi z sąsiedniej
sypialni; z trudem ukrył podniecenie na widok łez i małego zbiorowiska. Bardzo
chciał, żeby wyszło na jaw, że to on, Tom, potrafił wspiąć się po nagiej
ścianie, ale szybko obliczył zyski i straty. Nie opłacało mu się. Może innym
razem.
Kiedy skończył siedem lat,
został wysłany do pobliskiej szkoły podstawowej, w której uczyły się wszystkie
dzieci z Wool’s. Od dawna płynnie czytał, pisał i rachował, toteż opanowanie
bieżącego materiału przychodziło mu bez trudności, lecz nienawidził tam
przychodzić. Nie wiedział, czy bardziej nie znosił nazywania go hrabią, czy
sierotą, ale zawsze miał w głowie gotową odpowiedź na upokarzające zaczepki, a
gdy i to nie pomagało, następnego dnia prześladowcy przypadkiem stawało się coś
złego. A to znajdował rower z powykrzywianymi kołami, a to dziesięć szczurów w
torbie, kąsających, kiedy tylko próbowało się sięgnąć do środka. Niepokojąca
aura otaczająca Toma, której nauczyciele zdawali się nie zauważać, była
doskonale wyczuwana przez jego rówieśników, więc jeszcze przed Gwiazdką
chłopiec otrzymał trzecie przezwisko: dziwadło. Im okrutniej się z nim
obchodzono, tym do śmielszych i bardziej niebezpiecznych incydentów dochodziło
nie tylko w klasie Riddle’a, ale i poza nią, aż w pewnym momencie nikt nie
potrafił wytłumaczyć, dlaczego pewnego dnia Charles Evans wrócił do domu boso i
w prawie spalonym, jeszcze dymiącym mundurku. Nikt nie połączył tego z faktem,
że tydzień wcześniej na boisku podstawił nogę Tomowi i rechotał okrutnie, kiedy
ten upadł i rozbił kolana. Żaden nauczyciel nie śmiał posądzać tego grzecznego,
ambitnego chłopca z Wool’s, zwłaszcza że sam Charles Evans nie należał do
aniołków. To, co siedmiolatek brał za dowód swojej wyjątkowości, każdy opiekun
traktował jako zwyczajny przypadek.
Tymczasem w chwili, kiedy
wydawało się, że chłopiec zapomniał o fatalnej adopcji i zaaklimatyzował się
wśród nowych kolegów, a nieszczęsne hrabia
padało znacznie rzadziej i już nie tak często kończyło się odwetem, w sierocińcu
zjawiła się osoba, która zamieszała w dopiero co ustatkowanym życiu Toma. Niska,
wychudzona, dobiegająca czterdziestki ekscentryczka, dobrze znana starszym
opiekunkom. Poruszała się nadzwyczaj energicznie, a z jej oczu biła charyzma
godna młodego mężczyzny. Zjawiała się w sierocińcu raz na kilka lat i zabierała
na swoje gospodarstwo dwóch, trzech chłopców, którzy byli już za starzy na
adopcję i nie garnęli się do nauki, a wyglądali na silnych i krzepkich. Tom nie
posiadał żadnej z tych cech, ale mimo to pani Cole przyprowadziła go do
gabinetu wraz z dwoma starszymi chłopcami i kazała grzecznie odpowiadać na
zadane pytania; Riddle był jedynym, któremu nie musiała powtarzać tego za
każdym razem.
Pani Fletcher przyjrzała
się kolejno każdemu z nich, mrużąc paciorkowate oczy; miała na włosach
przezroczystą siatkę, a spod płaszcza wystawał znoszony fartuch i długa do
ziemi, czerwona sukienka — wszystko to prezentowało się bardzo
schludnie, ale całkowicie przesiąkło zapachem słomy i zwierząt.
— A
ten? — zapytała panią Cole, wskazując podbródkiem na Toma. Pomiędzy
starszymi, pucołowatymi kolegami wyglądał prawie chorowito ze swoją szczupłą
buzią i długimi, chudymi rękami. — Nie za mizerny? Dostanie porządnie
zjeść, ale u mnie na gospodarstwie trzeba robić, mężowi pomóc przy krowach i w
polu, a potem do nauki… On to chyba trochę za delikatniuśki, do szkoły go
poślijcie, a nie do mnie na robotę. Za mądrze mu z oczu patrzy.
— Hrabia — mruknął
półgębkiem jeden do drugiego, i obaj zachichotali, zerkając wyzywająco na
Riddle’a. Choć w chłopcu momentalnie się zagotowało, nie spuszczał spokojnego
wzroku z czarnych oczu kobiety. Nie był pewien, czy chciał, by go zabrała, lecz
i ona dostrzegła w nim coś, co odróżniało go od kolegów.
— Tom się bardzo
dobrze uczy — zapewniła ją gorliwie pani Cole, starając się nie
wyglądać na zbyt zdesperowaną. — I jest pracowity, wzorowo stosuje
się do poleceń, nauczyciele są z niego zadowoleni. Jeśli pani chce, to mogę
przynieść świadectwo i… tego… opinię
wychowawcy.
Ale kobieta machnęła na to
ręką.
— Ile masz lat,
chłopcze?
— Osiem.
Jeszcze raz popatrzyli
sobie w oczy i chyba to przekonało panią Fletcher, bo pół godziny
później — po dokładnym przestudiowaniu świadectw i dokumentów
chłopców — podpisała papiery adopcyjne i zapowiedziała się na za dwa
dni. Najgorsze dwa dni w życiu Toma, wliczając w to popołudnie po powrocie od
Howardów. Znów miał pojechać na wieś, lecz tym razem nie do eleganckiego dworku
za miastem, a na najprawdziwsze, cuchnące, brudne gospodarstwo. I nikogo nie
obchodziło, że nowa opiekunka obiecała odesłać go na nauki do siostry w
Richmond, kiedy chłopak skończy szkołę podstawową. Dla dzieci liczyło się
jedynie to, że Riddle zostanie hrabią w chlewie.
Furmanka zajechała w
sobotę z rana, kiedy dzieci zajęły się swoimi codziennymi obowiązkami; Wood i
Berry — obaj zadowoleni i z torbami w rękach — już czekali
na schodach, gotowi rozpocząć nowe życie. Żaden z nich nie marzył o takiej
adopcji, ale każdy był przekonany, że lepsze to niż sierociniec. Tom miał inne
zdanie. Wkładał powoli do zniszczonej walizeczki wszystko, co posiadał:
bieliznę, dwie pary znoszonych spodni, szkolny mundurek, komplet podniszczonych
książek i liczydło, które wygrał w bójce tuż przed wakacjami. Tym razem nie
liczył, że pani Fletcher prosto z Wool’s pojedzie sprawić im nowe ubrania.
— Napatrzyłeś się
już, hrabio świń? — zagadnął go przyjacielsko Hopkins, szczerząc
głupkowato królicze zęby. — Jak tam pojedziesz, już nigdy nie
zobaczysz miasta, samochodów ani niczego, będziesz siedział w chlewie i
siedział, aż prześmierdniesz i będziesz cuchnął jak ona. Mogłeś się zbuntować i
powiedzieć, że nie chcesz. Ja bym tak zrobił. Wolę siedzieć w bidulu niż w
chlewie.
Tom zamknął walizkę i
wstał z klęczek, gotowy do drogi.
— Przyzwyczajaj
się — odparł tak cichym, bezbarwnym głosem, że krzątający się przy
sąsiednim łóżku Bill Stubbs nie zwrócił na nich uwagi. — Jesteś głupi
i bezużyteczny, dlatego nikt cię nie chce. Będziesz pił, aż zdechniesz na ulicy
jak twoja matka dziwka i nikogo to nie będzie obchodziło.
Odwrócił się na pięcie i
wyszedł, pozostawiając kolegę z resztką durnego uśmieszku na ustach. Pan
Fletcher pomógł zapakować rzeczy chłopców na furmankę; Wood i Berry wyglądali
na podekscytowanych. Choć zdarzało się im bywać na wsi, jeszcze nigdy nie widzieli
z bliska krowy i nie przerzucali snopków, a takie zajęcie wydawało im się dużo
bardziej ekscytujące niż ślęczenie nad książkami i zapamiętywanie tabliczki
mnożenia. Tom nie podzielał ich entuzjazmu. Siedział plecami do woźnicy i targany
sprzecznymi uczuciami patrzył na oddalający się powoli gmach Wool’s. Mimo to
chłopiec wiedział jedno — nareszcie odetchnie od wysłuchiwania
płaczących bachorów.
Na furmance jechało się
długo i niewygodnie, ale im dalej poza granice miasta, tym robiło się
urokliwiej. Wood i Berry to drzemali, to zajadali się jabłkami, raz po raz
przytakując panu Fletcherowi, który wyraźnie szukał chętnych słuchaczy; Tom
nawet nie udawał, że interesowały go historyjki o gospodarstwie i ploteczki o jego
mieszkańcach. Kiedy zmęczyło go czytanie, z przyjemnością przyglądał się pastwiskom
skąpanym w promieniach zachodzącego słońca. Londyn dawał więcej możliwości i
zapewniał anonimowość, ale naturalny harmider wsi i cichy szmer bijący z łąk po
obu stronach polnej drogi sprzyjał myśleniu — Riddle wiedział, że
doceni to przez kilka następnych dni, po czym znów zacznie tęsknić za widokiem
zatłoczonych ulica i tłumów wiecznie śpieszących się ludzi.
Jednak jego plany zostały
pokrzyżowane jeszcze tego samego wieczora, zaraz po tym, jak pani Fletcher
zrugała męża za prawie dwugodzinne spóźnienie. Natychmiast zaprowadziła
chłopców do wydzielonej części domu, w której znajdowały się dwie wielkie izby
pełne zbitych z nieheblowanych desek łóżek. Wszystko było
tam — podobnie jak w Wool’s — bardzo czyste, każdy siennik
porządnie zaścielony, ale zarówno ciasna kuchnia, jak i pokoje wyglądały
obskurnie i przywodziły na myśl typową chatę, którą Tom widywał na obrazach
Chełmońskiego, choć z zewnątrz dom prezentował się wyjątkowo nowocześnie.
Gospodyni — ubrana już nie tak schludnie, jak w
sierocińcu — kazała chłopcom zostawić rzeczy i, bez pytania o drogę
czy samopoczucie, oschle wyłożyła zasady panujące w tym miejscu.
— Po
pierwsze — mówiła nieco podniesionym głosem, lustrując po kolei
każdego z chłopców — uczysz się i pracujesz, dostajesz jeść i pensa tygodniowo,
obijasz się, dostajesz w skórę. Po drugie, każdy co niedziela grzecznie i bez
marudzenia maszeruje do kościoła na mszę. Po trzecie, jeśli przyłapię na
kłamstwie, marny los. Po czwarte, nie toleruję donosicielstwa, więc nikt tu nie
donosi. Przestrzegasz tych zasad, masz jak u Pana Boga za piecem, wykręcasz się:
bliżej zapoznajesz się z tą panią.
Wskazała podbródkiem na wiszącą
nad kuchnią wielką, drewnianą mątewkę; jej stan wskazywał, że pod tym dachem
złamano niejedną zasadę, niemniej jednak Tom nie potrzebował nad sobą nadzoru
pod postacią groźby lania. Choć prostota dzieciaków, z którymi dzielił izbę,
wywoływała u niego najwyższy stopień obrzydzenia, a siennik był twardy i
niewygodny, szybko przyzwyczaił się do wstawania o pianiu koguta, pęcherzy na
palcach i spieczonego karku. Tak, jak podejrzewał, wraz z ciężką pracą wieś
prędko straciła swój urok i chłopiec nie mógł doczekać się września, lecz nie
podejrzewał, by nowa szkoła nadzorowana przez proboszcza sprostała wymaganiom
chłopca. W sierocińcu nie spotkał nikogo, kto mógłby choć w połowie dorównywać
jego wyjątkowości, ale dzieci chowane przez panią Fletcher okazały się
grubiańskie i ograniczone. Tom był jednym z najmłodszych, a i tak wydawało mu
się, że wiedział więcej niż najstarszy, siedemnastoletni syn gospodarzy. Nie,
nie wydawało mu się. On to wiedział i na każdym kroku przekonywał się, że miał
powody, by czuć się lepszym od tych wiejskich prostaków. I znów nie minęło
kilka tygodni, a stał się wśród dzieci miejscowym dziwakiem. Siedział do
późnego wieczora, czytając wszystko, co nawinęło mu się pod rękę, a jako że w
okolicy mógł odwiedzać jedynie bibliotekę parafialną, jego szafkę regularnie
wypełniały żywoty świętych, komentarze biblijne, listy apostolskie, encykliki i
adhortacje — niektóre pisane po francusku i łacinie. To wtedy Tom
odkrył w sobie łatwość do przyswajania języków obcych, lecz nie miał się tym z
kim podzielić. W każdą niedzielę po porannej mszy świętej starał się wychodzić
i spędzać jak najwięcej czasu poza domem. Dzięki temu dokładnie poznał
okoliczne gospodarstwa, las i najdalsze zakamarki wsi; kiedy z nieba lał się
żar, lubił siadać w cieniu drzewa z książką na kolanach i torbą ukradzionych
jabłek. Nie potrzebował wiele i nie widział różnicy między pierwszym,
opływającym w dostatki dworkiem a prostą, ubogą chatą. Pomimo złośliwych
przytyków pozostałych dzieci czuł się wolny. Nauczył się ignorować ich śmiechy
i pukanie w czoła, kiedy wieczorami wracał z podręcznikiem pod pachą; dla Toma
nie miało znaczenia, że wciąż trwały wakacje, bo każda chwila na naukę była
dobra. Z hrabiego awansował na belfra, ale — o dziwo — ani
trochę mu to nie uwłaczało.
Choć nawet on musiał
przyznać, że brakowało mu towarzystwa. Nie chciał przyjaciela, lecz widowni,
kogoś, kto spojrzałby na niego z uznaniem lub ze strachem. Wcześniej miał
młodsze dzieci i nauczycieli, teraz mógł co najwyżej zabłysnąć przed krowami,
które pasł. Czasami dla zabawy podpalał trawę pod ich racicami i patrzył, jak podskakiwały
w panice. Mógł to zrobić za pomocą jednej myśli, a wraz z kolejną usunąć
wszystkie skutki małego pożaru, zanim ktoś zdążył się zorientować. A kiedy
naprawdę potrzebował rozmowy, przychodziły do niego węże. Tom od zawsze
posiadał niesamowity talent do panowania nad zwierzętami, lecz umiejętność
porozumiewania się z wężami odkrył rok wcześniej na wakacjach nad morzem i od
tamtego momentu szukał ich towarzystwa, kiedy czuł się samotny. Prędzej
rzuciłby się z dzwonnicy, niż przyznał, że potrzebował rozmowy z jakimś
wieśniakiem od Fletcherów. Wystarczyło cichutko szepnąć, a po chwili przez
trawę sunęła żmija, gotowa, by pocieszyć i utwierdzić chłopca w poczuciu
wyższości. Przecież żadne inne dziecko tak nie potrafiło.
Straszenie krów i
wyrywanie piór kurom sąsiadów szybko przestało być dla niego satysfakcjonujące.
Nie potrafił tego wyjaśnić i wydawało mu się to zupełnie normalne, choć czuł
paraliżujący wstyd na myśl, że mógł to zobaczyć ktoś dorosły. Nadeszła jesień,
a wraz z nią nowy semestr w oddalonej od gospodarstwa o prawie cztery mile
szkoły. Przeważnie wracał sam, bo dzieci z wioski rzadko zostawały dłużej, żeby
skorzystać z małej czytelni z tyłu budynku, a kiedy zaczynało się ściemniać i
zirytowana nauczycielka kazała mu się zabierać do domu, szedł polną drogą i
zbierał martwe jaszczurki i ptaki, które znajdował w rowach. Wyobrażał sobie,
jak mały Stan, z którym musiał dzielić łóżko, albo nastoletnia córka gospodarzy
zareagowałaby na widok ich wysuszonych kości pod pierzyną. Za każdym razem
wracał przy tym myślami do królika Billa Stubbsa, do łez i zamieszania wokół
jego osoby. Podobało mu się to, jak wystrychnął wszystkich na dudka i uniknął
kary. A w tym domu pełnym głupich wieśniaków poszłoby mu znacznie łatwiej.
Nie musiał długo czekać na
nadarzającą się okazję. Zima w tym roku przyszła wcześniej niż zwykle, bo już
na początku listopada zasypało wszystkie drogi we wsi i dzieci musiały
poświęcać cały swój wolny czas na odśnieżanie; Tom miał na to swoje sposoby i
radził sobie znacznie szybciej niż pozostałe, więc trudno się dziwić, że
błyskawicznie został ulubieńcem pani Fletcher. Nie powstrzymywał uśmiechu, kiedy
chwaliła go przy wszystkich, a starszych chłopców wymyślała od leniwych
bękartów i kazała im brać z niego przykład, ale w środku pękał z dumy. Kiedy
spadł śnieg, nie mógł już rozmawiać z wężami, ale znalazł sobie inne zajęcie na
krótkie, niedzielne popołudnia. Po wsi błąkało się mnóstwo bezpańskich kotów,
chyba jeszcze więcej niż po szemranych częściach Londynu, a Riddle chętnie to
wykorzystywał. Złapanie sierściucha nie zajmowało dłużej niż pięć sekund, a
gwarantowało minuty świetnej zabawy. Czuł w brzuchu przyjemny ścisk
podniecenia, gdy zwierzę darło się w niebogłosy albo prychało na widok garstki
płomieni, a potem — jeśli zdecydował się pozostawić je przy
życiu — wracał do domu odprężony i szczęśliwy jak Wood i Berry po
całym dniu leniuchowania.
— Co tam masz?
Sześcioletni Stan od
jakiegoś czasu podglądał go zza szopy sąsiadów, ale ciekawość wzięła górę i nie
wytrzymał, choć coś podpowiadało mu, że nie powinien się odzywać. Tom powoli
odwrócił się i chłopiec ze zgrozą wypatrzył, że tamten trzymał w garści
wyrywającego się szczura. Wielkiego, mokrego, tłustego szczura.
— Tresuję
go — odparł spokojnie chłopak i pierwszy raz uśmiechnął się do
Stana. — Chcesz się nauczyć?
Dzieciak zawahał się, ale
w końcu podszedł, zaintrygowany tą dziwną scenką. Riddle zawsze wydawał mu się
tajemniczy i — pomimo wiecznie czystych ubrań i maniakalnego
przestrzegania zasad — do cna ekstrawagancki, nikogo do siebie nie
dopuszczał, a teraz sam zapraszał go do zabawy. Naiwny sześciolatek przykucnął
przy nim i dopiero teraz zobaczył w jego ręce coś jeszcze.
— Po co ci nożyczki?
— To część
tresury — poinstruował go i uniósł metalowy przedmiot. — Uczę
go stawać na tylnych łapach, za każdą porażkę obcinam wąsa.
Podekscytowany zerkał
kątem oka, jak czerwony z emocji chłopiec obserwował szczurze poczynania.
Gryzoń nie robił żadnych postępów, piszczał jak opętany i miotał się we
wszystkie strony, ale w chwili, kiedy udawało mu się wyswobodzić z uścisku,
zaraz posusznie wracał do ręki Toma jak przyciągany za pomocą jakiejś
czarodziejskiej siły. Riddle uwielbiał przeciągać zabawę i myślami był już przy
momencie, kiedy wąsy się skończą — dopiero wtedy zamierzał zacząć
właściwe przedstawienie.
— Niestety nie
przeszedł tresury — oświadczył poważnym tonem; chłopcy popatrzyli na
siebie, kiedy starszy jeszcze raz uniósł nożyczki. — Musimy go
ukarać.
I obciął energicznie ogon,
zanim Stan zdążył zaprotestować. Nie wrzasnął, nie zapłakał, jedynie odskoczył
przerażony, wytrzeszczając oczy na widok powiększającej się na śniegu plamy
krwi, tymczasem Tom próbował utrzymać wyrywające się zwierzę; zaczerwieniona
twarz Riddle’a pałała satysfakcją, ale nie obserwował szczura. Widok łez wypełniał
mieszaniną uczuć: irytacji i mściwego triumfu. Za każdym razem.
— Nie rycz jak
panienka — prychnął z pogardą.
Już miał wypuścić
gryzonia, ale poczuł falę palącej wściekłości. Uderzyła mu do głowy i nie mógł
się opanować, podczas gdy wycie Stana narastało. Tego było za dużo. Tom cisnął zwierzęciem,
które rzuciło się do ucieczki, brocząc obficie krwią; w tym samym czasie sierść
na grzbiecie stanęła w płomieniach i to spowodowało, że dzieciak odzyskał
czucie w nogach. Uciekał w popłochu, potykając się i przewracając, obserwowany
przez Riddle’a. Stał jeszcze przez chwilę z rękami w kieszeniach, ignorując
małe pobojowisko, które zostało po jego zabawach. Dopiero po minucie przysypał
śniegiem karmazynowe plamy, a zimny, nieruchomy ogon cisnął na gnój i ruszył
śladami sześciolatka, odprężony i spokojny. Spodziewał się zastać w domu
rozmazaną, zabeczaną buzię Stana, ale nie mątewkę leżącą na stole i wściekłą
panią Fletcher. Ledwo przekroczył próg i w jednej sekundzie doskoczyła do niego,
chwyciła za kark, a następnej lała bez litości, wymyślając od obłąkanych. I
choć mały Riddle zniósł to bez śladu płaczu, z zaciśniętymi, sinymi z bólu
wargami, w środku coś rozdzierało mu duszę na strzępy. Potworna
niesprawiedliwość piekła go bardziej niż razy po gołych nogach i
pośladkach — to Stan złamał regulamin. Naskarżył na niego i
sprzeciwił się zasadom panującym w gospodarstwie, ale to on, Tom, został
ukarany. Nie mógł puścić tego płazem.
Od tamtego dnia coś się w
nim zmieniło. I choć dorośli byli zbyt zapracowani, żeby to dostrzec, dzieciaki
z sąsiedztwa unikały go jak ognia. Dziwnym trafem wszystko, co nienaturalne,
miało z nim związek. Wszędzie, gdzie działo się coś niepokojącego, tam się
pojawiał; mimo że już nigdy później nie został na niczym przyłapany, budził
grozę. Najmłodsi przypisywali mu nieśmiało każde nieszczęście, każdą kradzież i
śmierć, ale jemu to nie wadziło, gdyż czuł w ich strachu szacunek. Bawiło go
to, że przylgnęła do niego łatka dziwoląga; czasami dla rozrywki udawał, że
przeprowadzał jakieś czarodziejskie rytuały, by sycić się przerażeniem ze
śledzących go kilkuletnich oczu. Raz wymknął się nocą, kiedy wszyscy spali, a
następnego ranka gospodarstwo zadrżało w posadach pod wpływem wrzasku małego
Stana. Cała izba gapiła się na ukrzyżowaną nad jego łóżkiem gęś, dopóki trzynastoletni
Jerry nie przerwał tego transu, zrywając ją ze ściany.
— To
znak — szepnął Tom do zapłakanego Stana, kiedy wszyscy się
rozeszli. — W nocy przyjdzie po ciebie demon i wciągnie cię do
piekła. Nasłuchuj dzwonka.
Uśmiechnął się złośliwie, mrugnął
łobuzersko, naciągnął czapkę na głowę i z torbą na ramieniu ruszył ku drzwiom,
zadowolony, że jego żart wywarł wrażenie tylko na jednej osobie. Wiedział, że
sporo ryzykował, przybijając gęś do ściany — gdyby Fletcherowie byli
tego ranka w domu, natychmiast znaleźliby winowajcę.
Wydawało się, że sytuacja
rozeszła się po kościach. Gospodarze o niczym się nie dowiedzieli i nawet mały
Stan, początkowo sparaliżowany przerażeniem, poczuł się bezpiecznie; jednak Tom
nie próżnował. Tym razem potrzebował pomocy; wałęsał się po zaśnieżonych polach
całymi godzinami, zaglądał do stodół i chlewów, szepcząc w języku, którego nikt
nie mógł zrozumieć. Ktoś inny zrezygnowałby jeszcze tego samego wieczora, ale
nie Tom. Przemierzał wytrwale każdy zakątek wsi, aż po czterech dniach doczekał
się odpowiedzi; wrócił z nią ukrytą w torbie, którą wsunął pod łóżko, aby
czekała na odpowiedni moment. Tamten nadszedł zaraz następnego popołudnia.
— Kto pójdzie do
Butlerów po lekcje dla Mary Sue? — zapytała gospodyni. Cały dzień
spędziła w mieście, ale interesy najwyraźniej nie poszły po jej myśli, bo
wróciła wściekła jak osa i z progu zaczęła rozstawiać wszystkich po
kątach. — Tom, ubieraj się i maszeruj.
Popatrzyli sobie w oczy.
Znacznie dłużej, niż można by to uznać za naturalne, po czym chłopak powiedział
cicho:
— Nie mogę. Muszę to
skończyć do jutra. Niech Stan idzie.
Pani Fletcher natychmiast
zwróciła swoje paciorkowate oczy na chłopca; tamten struchlał i spojrzał na
Riddle’a. Nikt poza sześciolatkiem nie zobaczył tego podłego uśmieszku, który
szybko skrył się za książką, gdy kobieta powtórzyła komendę.
— Zaraz będzie
ciemno, niech Tom idzie! — jęknął. — Duchy…
— Nie wymyślaj,
ubieraj się i zmiataj, bo zaraz faktycznie się ściemni — ofuknęła go,
zajęta mieszaniem w wielkim, stojącym na kuchni garze. — Widzicie go,
duchów się boi! Zaraz wezmę mątewkę, skórę przetrzepię i się skończy. Jeszcze
któryś się boi? Różaniec do ręki i pacierz zmówić przed spaniem, a nie
opowiadają sobie historyjki, straszą się nawzajem, a potem duchów się boi jeden
z drugim!
Marudziła tak dobry
kwadrans i nawet nie zauważyła, że z kuchni wymknęła się jeszcze jedna osoba. Riddle
wyciągnął z torby spod łóżka małą żmijkę, zawiązał jej na szyi mały dzwoneczek,
który ukradł Mary Sue, kiedy ta kaszlała i smarkała pod pierzyną, po czym
wypuścił węża przez okno i wrócił, nim minęła minuta, dla niepoznaki taszcząc wielką
książkę. Nikt nie zwrócił uwagi na uśmiech, którego Tom nie mógł powstrzymać. Ogarnęło
go podniecenie, jakiego nie doświadczył ani w sierocińcu, okładając Hopkinsa,
ani gdy podpalał szczury; bardzo chciał zobaczyć minę chłopaka, kiedy usłyszy
ciche, podążające za nim dzwonienie, aż zawróci i wpadnie do domu, siwy z
przerażenia.
Ale sześciolatek nie
wrócił ani za godzinę, ani za dwie, gdy mrok zapadł już całkowicie. Rozwścieczona
pani Fletcher wysłała najstarszego syna do Butlerów, a czterdzieści minut
później zawodziła na mrozie nad sztywnym ciałem Stana. Znaleziono je ze
skręconym karkiem w połowie zamarzniętego strumienia, z wytrzeszczonymi oczami
i wykrzywioną w przerażeniu twarzą. Nie wybiła jeszcze północ, a zebrała się
prawie cała wioska z proboszczem na czele, by pocieszać i wydawać osądy.
— Może ktoś go
popchnął…
— Głupiś? Toć widać,
że dzieciak biegł i się potknął!
— Jakby przed czymś
uciekał…?
— Bój się Boga, kto
wysyła takiego malca, żeby się szwendał po nocy!
— Pewnie gonił go
demon! — zapiszczała Mary Sue, kiedy Fletcherowie wrócili trzy dni
później komisariatu z małą, białą trumienką. Choć nie trzeba było lekarza, żeby
stwierdzić zgon, policja zabrała ciało, by przed pogrzebem wykluczyć udział
osób trzecich. — Sama słyszałam, jak Tom ostrzegał Stana, prawda,
Tom?
Wszystkie oczy zwróciły
się w jednym kierunku.
Następnego wieczora był z
powrotem w sierocińcu. I choć powinien się smucić, bo gospodarze oddali go tuż
przed Gwiazdką, czuł się zupełnie normalnie, a widok ponurego gmachu przyjął ze
spokojem. Śmiałość, której doświadczył, gdy zobaczył na pogrzebie martwą, jakby
muśniętą woskiem twarz Stana Fletchera, wzmocniła się po przekroczeniu bramy
Wool’s. Czuł się panem życia i śmierci, choć nie przewidział, że tak to się
skończy. On chciał go tylko nastraszyć, więc to naturalne, że nie widział w jego
śmierci swojej winy. Stan powinien uważać. Patrzeć pod nogi. Tom podsłuchał,
jak pani Fletcher obwiniała go o straszenie dzieci, choć sama kpiła z lęków
syna, co tylko utwierdziło Riddle’a w przekonaniu, że nie zrobił nic złego.
Dlatego też kontynuował
swoje zabawy, kiedy gospodarstwo i zdarzenia w wiosce za Londynem należały już
do przeszłości. Jednak tym razem nie wrócił jako hrabia świń. Wśród dzieci
bardzo szybko się rozniosło, że chłopiec Fletcherów zmarł, a kilka dni później
odesłano Toma; i choć nikt nie śmiał oskarżyć go wprost, młodsze dzieci bały
się przebywać z nim sam na sam w jednym pokoju po zmierzchu, a starsze dla własnego
spokoju wolały nie szukać z nim zwady. I tym sposobem otrzymał swój własny
pokój, gdzie mógł zaszywać się na całe godziny, by czytać. Interesowało go
wszystko, co związane z dalekimi krajami. Dziwaczne wierzenia starożytnych
Egipcjan i Greków, reinkarnacja, wszystko, co związane ze śmiercią i duszą. Co
niedzielę razem z innymi sierotami uczęszczał na mszę, na wiosnę przystąpił do
komunii świętej, lecz wciąż nie potrafił uwierzyć w Boga, choć bardzo chciał.
Perspektywa życia wiecznego wydawała mu się bardzo pociągająca, ale nie w
formie, jaką oferował Kościół.
Tom już dawno zauważył, że
dzieci miały krótką pamięć. Wystarczyło pół roku, żeby powód jego powrotu do
Wool’s popadł w zapomnienie. Chłopak bez trudu nawiązywał kontakty z młodszymi
sierotami i manipulował nimi, dla własnej rozrywki namawiał do kradzieży, na
których bardzo łatwo dawały się przyłapać, a później obserwował, jak zapłakane
dostawały lanie. I choć szczerze nimi gardził, czuł, że był po części zależny
od ich uwielbienia, przez co gardził też sobą, dlatego od czasu do czasu
wybierał jakąś i pastwił się, aż odzyskał stabilizację. Nigdy nie robił tego w
oczywisty sposób, były to raczej szpileczki wbijane tak długo i wytrwale, aż
nie dostrzegł błysku cierpienia w oczach. Nie martwił się, że zostanie sam, bo — spragnione
uwagi maluchy — zawsze do niego wracały.
Lato w sierocińcu jeszcze
nigdy nie wydawało mu się tak spokojne. Mógł nawet powiedzieć, że prawie się
zadomowił; miał sypialnię tylko dla siebie, uwielbienie młodszych dzieci i
nauczycieli w szkole, wychodził, kiedy chciał i szwendał się po Londynie, nie
zważając na gderanie opiekunek. Przyzwyczaił się do myśli, że po tym, co pani
Fletcher nagadała dyrektorowi Wool’s, już żadna rodzina go nie zechce, ale znów
się pomylił.
Tydzień przed pierwszym września
pani Cole poprosiła go do gabinetu; wyglądała na wyraźnie zaniepokojoną, więc i
chłopak zszedł na parter z nieprzyjemnie ściśniętym żołądkiem.
— Tom, to jest pan i
pani McLaren — powiedziała zaskakująco troskliwie, kiedy przekroczyli
próg saloniku. W dostawionych fotelikach przy biurku siedziało starsze
małżeństwo z jednakowymi uprzejmymi uśmiechami. — Bardzo chcieli cię
poznać.
Natychmiast zrozumiał i
poczuł się dziwnie. Grzecznie przywitał się najpierw z mężczyzną, potem z
kobietą, ale nie powiedział ani słowa. Zdążył przyzwyczaić się do myśli, że
będzie tu mieszkał przez wieczność, aż w wieku osiemnastu lat spakuje manatki i
wyruszy na podbój świata. W jego życiu już nigdy nie miało być rodziny. Mimo to
odpowiedział na kilka pytań dotyczących szkoły i kolegów, a kiedy pani Cole
poprosiła, żeby wrócił do siebie, bardzo szybko opuścił gabinet, byle nie
patrzyć McLarenom w oczy. Serce biło mu jak szalone, kiedy wspinał się po
schodach; nigdy dotąd potencjalni rodzice nie potraktowali go tak normalnie. Jak dziecko, którym był, choć
nigdy tak o sobie nie myślał. Zatrzymał się w połowie drogi do sypialni i na
palcach wrócił pod drzwi do pokoju, w którym opiekunki przyjmowały gości.
Przykleił ucho do dziurki od klucza i wstrzymał oddech.
— …moim zdaniem jest
idealny, nie wiem, Eugene, jak uważasz?
— Ale czytali państwo
opinie? To jest… no, nie tylko te szkolne? W grudniu będzie rok, jak
Fletcherowie… taka zaprzyjaźniona rodzina, zabrali od nas kilka dzieciaków…
odesłali Toma z powrotem. Mówili, że straszył dzieci, jednego podobno na
śmierć… — Usłyszał napięty głos pani Cole i aż zawrzał z
gniewu. — Policja niby ustaliła, że to wypadek, ale on w ogóle jest
jakiś dziwny, inne dzieci się bawią, kopią w piłkę, a ten tylko się włóczy i
znosi te swoje książki… co on tam z tego wie, większość nie jest nawet po
angielsku… Naprawdę odradzam, Tom to inteligentny dzieciak, ale będą mieli
państwo same problemy. Oddali go już drugi raz.
— Są jakieś dowody,
że to on przyczynił się do śmierci tamtego chłopca? — zapytał
mężczyzna, ale nie padła żadna odpowiedź, więc kontynuował: — Być
może potrzeba odpowiedniego podejścia, które, wydaje mi się, mamy wraz z żoną.
Zapewnimy mu odpowiednie warunki do nauki i pomożemy w wyborze szkoły… Pani
wybaczy, sam jestem nauczycielem i dzieci z takimi zdolnościami należy tylko
odpowiednio pokierować, a nie wręczyć kij i pognać z krową w pole.
Zapadło niezręczne
milczenie przerywane głośnym tykaniem zegara; Riddle nasłuchiwał w napięciu,
jednocześnie wściekły na panią Cole i ciekawy, jaka decyzja zapadnie. Poczuł
się mile połechtany słowami pana McLarena, choć wcale nie miał ochoty na dalsze
zmiany. Szczególnie bolała go myśl o utracie wolności, którą zyskał po powrocie
z gospodarstwa.
— Szukamy już trzy
lata — rozbrzmiał ciepły, kobiecy głos. — Przez trzy lata
nie poczułam tego, co czuję teraz. Po prostu wiem, że to jest Tom. Jeśli
zechce, jesteśmy skłonni zabrać go od razu, chociaż pewnie będzie potrzebował
kilku dni, żeby przyzwyczaić się do nas i pożegnać z kolegami…
— Och, zapewniam
panią, że nie.
Pojechał z McLarenami
jeszcze tego samego dnia ze świadomością, że znów rozpocznie kolejny rok w
nowej szkole. Choć całe jego życie przewracało się po raz trzeci, nie potrafił
myśleć o niczym innym i to napełniało go wściekłością. Okazało się, że dla jego
dobra nowi rodzice byli skłonni wozić go do dawnej szkoły, by nie musiał
kolejny raz zmieniać środowiska — to poświęcenie wywołało w nim
jeszcze większą niechęć do starszego małżeństwa. Stary Fiat zajechał pod
kamienicę z czerwonej cegły, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, ale Londyn
wciąż tętnił życiem. W innej sytuacji Tom wybierałby się właśnie na codzienny
spacer po centrum miasta, ale nie dziś. Pan McLaren wziął podniszczoną walizkę,
a jego żona zaprowadziła chłopca na górę.
— Tu będziesz
spał — powiedziała, otwierając drzwi do pokoju na poddaszu. Przestronny
i ładnie umeblowany, czekał, aż zamieszka w nim mały chłopiec, ale Riddle wciąż
pozostawał sceptyczny. Wszedł do środka, starając się nie zdradzać
zakłopotania. — Możesz mi mówić Jolene, a mój mąż to Eugene. Pracuje
w szkole podstawowej, a ja daję lekcje muzyki, czasami przychodzą tu uczniowie.
Jeśli będziesz chciał, ciebie też nauczę, gra na pianinie to piękna sprawa i
wcale nie jest „dziewczyńska”.
Zachichotała przyjaźnie,
lecz twarz chłopca nawet nie drgnęła.
— Nie powiedziałem,
że gra na pianinie jest „dziewczyńska”.
— No tak, ale chłopcy
w twoim wieku wolą inne rozrywki. Słyszałam, że lubisz czytać. Pewnie jakieś
przygodowe, Robinson Crusoe czy…
— Ja nie jestem jak chłopcy w moim wieku.
Pan McLaren wyraźnie się
zmieszała, ale dała to po sobie poznać tylko przez ułamek sekundy, co nie
umknęło uwadze Toma.
— No dobrze. To
rozpakuj się i zejdź na dół, kiedy odpoczniesz. Kolację jemy o dziewiętnastej trzydzieści.
Wychodząc, uśmiechnęła się
do niego; Riddle patrzył, jak odchodziła, a kiedy zniknęła za drzwiami,
odwrócił się i podszedł do okna. Wychodziło na ruchliwą drogę, ale chłopak
przywykł do ulicznego hałasu. I znów obudził się w sierocińcu, nieświadomy, że kilkanaście
godzin później położy się w nieswoim łóżku, w nieznanym domu, udając syna
obcych ludzi, ale dopiero teraz wywołało to w nim niepokój. Howardowie
traktowali go jak ślicznego pieska do zabawy, u Fletcherów układ był
jasny — zapłata za pracę, kara za obijanie się, a w Wool’s robił, co
chciał, uważając tylko, by nie złamać obowiązujących reguł. Nikt o nim nie
myślał, jakby stanowił jedynie przedmiot, który można zabierać i oddawać na
okrągło. To wszystko wydawało mu się zupełnie naturalne i dopiero teraz, kiedy
ktoś pomyślał, co czuł, stracił grunt pod nogami. A Tom nienawidził balansować w
próżni.
Riddle zadomowił się
bardzo szybko. Puste regały wypełniły się książkami, które go interesowały,
ogromny, drewniany globus — często używany — przestał
zbierać kurz, jedynie kamienica pozostawała równie cicha. Chłopiec znów bardzo
rzadko się odzywał, choć w szkole nauczyciele niezmiennie chwalili go za
ponadprzeciętną aktywność. Im bardziej McLarenowie się starali, tym wyższy rósł
mur, którym się od nich odgradzał. Bez trudu przyzwyczajał się do
skomplikowanej etykiety, samotności, trudów pracy na wsi i niezależności, lecz
czułość stanowiła dla niego poziom nie do przeskoczenia. Reagował na nią
chłodem i uczynnością, choć miał ochotę potrzaskać te wszystkie fotografie,
którymi Jolene obstawiła gzyms kominka, parapety i komody w całym domu. Z
każdej ramki spoglądało na niego to samo lodowate, dojrzałe ponad wiek oblicze
pomiędzy uśmiechniętymi twarzami nowych rodziców. Wciąż wolno mu było wychodzić
i wracać o umówionej godzinie, nawet jeśli było to po dwudziestej pierwszej,
McLarenowie nie wtrącali się w to, co robił, ale okazywali mu zainteresowanie,
pozostawiając uchyloną furtkę, gdyby Tom chciał się do nich zbliżyć. I to
właśnie go przerastało. Wciąż pamiętał o podsłuchanych słowach pani Cole. Straszył dzieci… w ogóle jest jakiś dziwny…
Naprawdę odradzam. Ostatnie dźwięczało mu w głowie, jakby opiekunka
wykrzyczała mu to prosto do ucha.
Przez kamienicę McLarenów
często przewijali się młodzi ludzie, o których wspominała Jolene, ale Tom lubił
te odwiedziny. Siadał na pierwszym stopniu w cieniu wielkiego kredensu i
przysłuchiwał się dźwiękom — najpierw ładnym, czystym, potem topornym
i zniekształconym, które z lekcji na lekcję coraz bardziej przypominały te
grane przez nauczycielkę. Raz przyłapała chłopca na podsłuchiwaniu, ale ani go
nie zrugała, ani nie spuściła mu lania; kiedy uczennica wyszła, pani McLaren
wzięła zawstydzonego Riddle’a i posadziła przy pianinie.
— Cały ciężar musisz
oprzeć na tych kostkach — powiedziała, ustawiając jego dłonie w
odpowiedni sposób. — Łokcie luźno. Jeszcze luźniej, palce też. Nie
możesz ich napinać, bo będziesz miał problem z szybszymi przejściami. A teraz
spróbuj…
Choć z boku wyglądało to
bardzo prosto, a dźwięki, które wychodziły spod rąk Jolene, brzmiały pięknie i
łagodnie, Tom nie potrafił zmusić klawiszy do odtworzenia tego, co usłyszał.
Złościł się i nawet nie próbował tego ukrywać, a ona śmiała się słodko,
zachęcając, by spróbował jeszcze raz i jeszcze raz. Uwielbiał te lekcje
bardziej niż cokolwiek innego, ale nie ośmielił się przyznać tego nawet przed
samym sobą.
— Nauka gry na
instrumencie jest trudna i żmudna — powtarzała. — Nie
możesz być dla siebie taki surowy, na wszystko potrzeba czasu. I naprawdę
robisz postępy, zobaczysz, na Gwiazdkę zagrasz nam sonatę Księżycową.
Ale on był tak wściekły,
że jedyne, czego chciał, to wyrzucić to z siebie i poczuć ulgę.
— Po co to
wszystko? — zapytał cichym, napiętym głosem. Niewiele mu brakowało,
by odskoczyć od pianina i wykrzyczeć całą niechęć do siebie, bo właśnie przez
ich ciepło czuł się tak źle. — I tak mnie oddacie, możecie sobie
darować udawanie miłych. Co, do idealnej rodziny brakowało bachora? Jak tak,
trzeba go było sobie zrobić, kiedy nie byliście tacy starzy, a nie brać kota z
sierocińca. Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej.
Powiedział to tak
beznamiętnie, że gdy skończył, w salonie na długi czas zapadła martwa cisza.
Jolene nie mogła wykrztusić słowa, zebrać myśli, patrzyła tylko, jak Tom
lustrował ją lodowato. Zmarszczki wkoło jej bladych oczu pogłębiły się i przez moment
wyglądała, jakby miała zamiar się rozpłakać — wtedy przez sekundę Riddle
poczuł, że odzyskał kontrolę, ale kobieta odparła:
— Nie oddamy cię,
Tom. Tutaj już mieszkał taki mały chłopiec, nazywał się Charles i często
chorował. Prawie od urodzenia. Bardzo chciał być lekarzem, był zdolny i dobrze
się uczył… jak ty… ale umarł, kiedy miał piętnaście lat. Przypominasz go. Nie
urodziłam cię, ale mogę być twoją matką. Kocham cię. Nie musisz się tego bać…
— Nie boję się!
— Oczywiście, że się
nie boisz — zaśmiała się łagodnie, już całkowicie
spokojna. — Rozumiem, że potrzebujesz czasu, żeby się do nas
przekonać, ale to, że masz rodzinę, to żadna słabość, nic strasznego…
— Nie boję się.
Ale tak naprawdę był
przerażony. Od lat kontrolował wszystko i wszystkich, w każdym miejscu czuł się
jak w swoim naturalnym środowisku, bo przewidywał, manipulował, a teraz miał
wrażenie, że znalazł się w opowieści, której zakończenia nie znał. Słowa Jolene
tylko utwierdziło go w niepewności — nie potrafił sobie wyobrazić, że
ten dom miał być dla niego tym ostatnim. Że nie wszystkie drogi prowadziły do
Wool’s.
Jego przykre słowa miały
doprowadzić do powrotu do sierocińca, ale osiągnęły skutek, którego się nie
spodziewał. Nie w McLarenach, lecz w nim samym. Spodobała mu się uwaga, którą
od nich otrzymywał. Eugene zabierał go na strzelanie i to sprawiało Tomowi
ogromną przyjemność; potrafił sprawić, że ptak dał się ubić, gdy wycelował w
niego z dubeltówki. Jednakową radość dawała mu gra na pianinie, choć z muzyką
nie radził sobie już tak świetnie, jak ze strzelaniem. Z nową matką i ojcem,
którzy troszczyli się o niego, prawie zapomniał, jak u Fletcherów szukał
towarzystwa węży i uciekał przed dzieciakami z sąsiedztwa. Jednak szczęście,
które zaznał u McLarenów, okupił cierpieniem poza domem. Szybko się przekonał,
że dla jego szkolnych kolegów wiek Jolene i Eugene’a okazał się doskonałym
tematem do żartów.
— Leć, Riddle, trzeba
wypucować sztuczną szczękę mamusi — zawołał Davies, kiedy na
korytarzu rozbrzmiał dzwonek, a chłopcy rzucili się do wyjścia — i
zmienić pieluchę ojczulkowi!
W innej sytuacji Tom
spokojne wyszedłby z klasy, a Willowi Daviesowi w drodze powrotnej
przydarzyłoby się coś złego, ale nie teraz. Riddle poczuł się jak podczas
pierwszego posiłku, kiedy wrócił od Howardów. Błyskawicznie znalazł się przy
chłopaku, żeby okładać go na oślep. Nie słyszał wrzasków pozostałych, którzy
zebrali się w ciasnym okręgu i dopingowali, dopóki nauczyciele ich nie
rozgonili. Nie czuł bólu, puchnącego szybko oka, krwi cieknącej z roztrzaskanej
wargi. Tym razem chciał zabić, utłuc go na oczach wszystkich, ale odciągnięto
ich od siebie, zanim jeden zrobił drugiemu krzywdę.
Tom milczał przez całą
drogę samochodem, mimo że Eugene próbował z nim rozmawiać. Dyrektor zachował
się mniej pobłażliwie. Wpisał chłopcom po naganie, zlał wskaźnikiem i wezwał
rodziców.
Z Jolene było inaczej. Bez
słowa posadziła go w kuchni przy stole, żeby przemyć zakrwawione kłykcie i opatrzyć
poobijaną twarz. Atmosfera zgęstniała do tego stopnia, że stała się nie do
zniesienia, ale kobieta zdawała się tego nie zauważać. W końcu Riddle nie
wytrzymał.
— Zrobiłem to, bo was
obraził — odezwał się cicho. — Powiedział, że jesteście
starzy.
— Przecież jesteśmy.
— Wiem, ale…
Urwał. Zawstydził się na
samą myśl, że Jolene mogłaby się dowiedzieć, jakie emocje w nim kipiały. Poczuł
się wtedy taki słaby, kiedy ogarnęła go złość, a on nie potrafił jej
powstrzymać, ale wiedział, że zrobił dobrze. Nawet teraz, kiedy siedział
spokojnie z bolącymi, zabandażowanymi rękami, zdecydowałby tak samo.
Choć przestał bronić się
przed rodzinnym ciepłem, jego fascynacja śmiercią nie osłabła. Wciąż uciekał w
samotność, kiedy towarzystwo McLarenów stawało się zbyt uciążliwe, wałęsał się
po mieście, zapuszczał w ulubione zakątki Londynu, czasami krążył w pobliżu
Wool’s, żeby obserwować bawiące się na boisku sieroty. Nie czuł tęsknoty za
tamtym miejscem, a ponure zadowolenie na myśl, że czeka go dobra
przyszłość — dzięki sobie, nie McLarenom. Był wyjątkowy, a oni tylko
to w nim dostrzegli. Sympatia, jaką do nich czuł, nie wykluczała okrucieństwa
wobec innych. Po bójce z Daviesem musiał bardziej się pilnować, aby odzyskać
zaufanie nauczycieli, więc dręczenie młodszych uczniów nie wchodziło w grę,
lecz chłopak szybko znalazł satysfakcjonujące zastępstwo. Mieszał zboże z
trutką na szczury i wysypywał na parapet, a potem obserwował, jak
gołębie — jeden po drugim — padały na chodnik przed
kamienicą. Kiedy nikt nie patrzył, znosił je wszystkie do pokoju albo chował za
śmietnikami, aż trochę przygniły. Ilustrowane książki już nie zaspokajały jego
ciekawości; oglądał kości i zastanawiał się, czy ludzkie szczątki wyglądały tak
samo w różnym stopniu rozkładu jak zwierzęce. Z początku zbierał tylko piórka,
ale z czasem zaczął kolekcjonować zasuszone ptasie truchła, które trzymał pod
łóżkiem, by obserwować ich rozkład. Zbierał białe robaki do słoika i przyglądał
się z mieszaniną poruszenia i wstrętu, jak pełzały jeden po drugim w
charakterystyczny, pulsujący sposób.
Riddle nie przeżył jeszcze
tak wspaniałych świąt i urodzin. McLarenowie nie obdarowali go jak Howardowie,
nie miał u nich takiej wolności jak u Fletcherów i władzy jak w sierocińcu, ale
czuł, że to było miejsce, w którym mógłby zostać na zawsze. Pierwszy raz
świadomość, że traktowano go jak dziecko, nie wywoływało automatycznego
sprzeciwu. Niestety znów tylko przez krótki czas.
Nim nowy semestr rozpoczął
się na dobre, Jolene zjawiła się w szkole — blada, z napiętą twarzą i
zaczerwienionymi oczami — by zabrać Toma z lekcji przyrody. Nim mu
powiedziała, już wiedział, dziś rano ostatni raz widział Eugene’a żywego; nic
innego przecież nie mogło tak nią wstrząsnąć. Lekarz potwierdził zgon dopiero
trzy godziny po tym, jak jeden ze studentów znalazł w klasie martwe ciało
nauczyciela. Zawał. Na pogrzeb zjechały się tłumy żałobników; Riddle jeszcze
nie widział tylu ludzi w jednym miejscu, tylu łez i kwiatów, i choć sam
zachował typową dla siebie beznamiętność, pierwszy raz było mu naprawdę
przykro.
Ledwo skurzony śnieg
odsłonił równie brudne ulice Londynu, ledwo świat ustatkował się po śmierci
pana McLarena, cztery miesiące po jednym pogrzebie Tom musiał uczestniczyć w
kolejnym. Padało. Obserwował lodowato, jak jasna trumna Jolene zjeżdżała na
linach prosto do ciemnego dołu, a potem rosnący stos kremowych i białych
wiązanek. W tej chwili stał spokojny i opanowany, ale jeszcze dwa dni
wcześniej, kiedy znalazł ją sztywną i zimną w skopanej pościeli, zdemolował ze złości
całą sypialnię. Była martwa od dnia, kiedy pochowano Eugene’a, ale dopiero teraz
umarła naprawdę i tym zasłużyła sobie na dozgonną nienawiść Toma. Przekonał
się, że tak naprawdę nigdy go nie kochała, nigdy nie była dobra, bo dobrzy
ludzie nie umierają.
Oszukała go. Obiecała, że
zostanie z nimi na zawsze, a dwa miesiące po pogrzebie wracał do Wool’s, bo
siostra pana McLarena nie mogła dłużej zajmować się tak małym chłopcem. Ponowne odnalezienie się w sierocińcu okazało się
znacznie bardziej bolesne, niż przewidywał. Dostał z powrotem swój stary
pokój — smutny, zniszczony i opustoszały — i znów nikt nie
chciał z nim rozmawiać, ale tym razem było inaczej. Tom nie czuł już tej
przyjemnej satysfakcji jak po śmierci Stana. Miał ochotę rozszarpać każdego,
kto łypnął na niego — w jego opinii — zbyt podejrzliwie;
wiedział, co kłębiło się w ich głowach. Mimo że lekarz wykrył u Jolene
niewydolność wątroby, chłopak czuł, że to jemu sieroty przypisywały wpędzenie
tamtej kobiety do grobu. Prawie słyszał, jak pani Cole mówi kolejnej
zainteresowanej parze: przestraszył ją na
śmierć!
I naprawdę szczerze żałował,
że pozwolił sobie na taką słabość. Gdyby trzymał się zasad, wróciłby tu silny i
zadowolony, bez potrzaskanej dumy i złamanego zaufania. Bardzo szybko to naprawił.
Nie miał już nikogo, kogo mógłby wykorzystywać do krzywdzenia innych, więc
robił to sam, a w szafie gromadził swoje trofea, aby pamiętać o gniewie, który
wtedy czuł. Wydawało mu się, że po tym, co stało się z McLarenami, już żaden
dorosły nie będzie śmiał zawracać mu głowy, ale zaledwie kilka dni po powrocie
do Wool’s ktoś zapukał do drzwi jego pokoju. Lekarz, jak się okazało, był
niesamowicie zainteresowany jego ostatnim rodzicami i mówił do niego, jakby
miał cztery latka. Tom miał dosyć.
— Umarli to
umarli — powiedział tylko i odwrócił się plecami do mężczyzny.
Przychodził do Riddle’a
regularnie przez następne trzy tygodnie, aby wraz z nadejściem wakacji
oświadczył dyrektorowi, że chłopak nie potrzebował jego pomocy.
— Wszystko jest w
najlepszym porządku, droga pani. Tyle razy go odsyłali, że już chyba wszystko
mu jedno. Do widzenia — powiedział na odchodne, biorąc od pani Cole
kapelusz.
Kolejne lato przyniosło
Tomowi trochę szczęścia. Mógł w spokoju znikać na całe dnie i nie dbać o
pozory. Choć odzyskał w szkole dawną pozycję, udawanie coraz bardziej go
męczyło. Już dawno zauważył, że dysponował umiejętnościami, których próżno było
szukać u jego rówieśników, a mimo to czuł się niedoceniany. I nie chodziło o
lepsze stopnie czy talent do języków obcych; chciał usłyszeć, że jego zdolności
świadczyło o wyjątkowości, nie o szaleństwie. Nudził się, kiedy jak co roku wyjechali
nad morze. Nie było tam ani białej, piaszczystej plaży, ani przejrzystego
nieba, ani lazurowej wody jak w książkach, które czytał, a wysoki, stromy klif
nad posępną, szarą wodą. Jedyną rozrywką i małą tradycją stało się dla Toma
napuszczanie węży na dzieci, które zalazły mu za skórę, ale oglądanie łez już
dawno przestało być dla niego atrakcyjne. Pragnął silniejszych emocji i
większego sprawdzenia się. Namówienie Amy Benson i Dennisa Bishopa na wycieczkę
okazało się dziecinnie proste, zwłaszcza że z dziewczynką zaprzyjaźnił się jeszcze przed wyjazdem do McLarenów, a chłopiec
mieszkał w Wool’s dopiero od stycznia, więc morze miał okazję zobaczyć pierwszy
raz.
— Daleko jeszcze?
Zimno mi — marudziła Amy, kiedy brnęli przez zarośniętą łąkę. Chmury
przysłoniły słońce i zerwał się porywisty wiatr. — Wracajmy, pani
Madison będzie krzyczeć, że sobie poszliśmy.
— Nie jojcz, jeszcze
kawałek — mruknął Tom i odwrócił się z podłym
uśmieszkiem. — Jak powiem pani Madison, że pokazałaś mi się bez
majtek, to dopiero będzie krzyczeć. A Dennis potwierdzi, nie?
— To
nieprawda! — zawołała, ale spłoniła się po same cebulki rudych
włosów.
— Może i nie, ale to
mnie uwierzy, bo jestem starszy. Dobra, jesteśmy.
Zatrzymali się tuż na
krańcu klifu; Bishop jako pierwszy wysunął się naprzód i zerknął w dół, ale
zakręciło mu się w głowie i szybko się cofnął. Zdenerwowana Amy dreptała w
miejscu, rozglądając się na boki.
— Bardzo pięknie,
Dennis, zobaczyłeś. Możemy już iść?
— Ależ nie, musimy
pokazać mu więcej. Na dole dopiero musi być pięknie! — zawołał cicho
Tom i stanął na samym skraju, tak że czubki butów wystawały poza krawędź skały.
Dzieci zastygły w przerażeniu, ale on wyciągnął rękę w ich stronę. — Cały
sęk w tym, żeby nie patrzeć w dół.
Tym razem uśmiech ani
słowa zachęty nie wystarczyły, żeby przekonać kolegów, więc musiał uciec się do
kolejnej sztuczki; jak kilka lat wcześniej, kiedy wieszał królika Billa
Stubbsa, przylgnął do ściany i zaczął pełznąć, ale tym razem w dół. Amy i
Dennisa — jak na niewidzialnej linie — zaciągnął za sobą aż
do samej skarpy. Kamienie w tym miejscu były gładkie od uderzających podczas
sztormu fal, a mniej więcej po środku czarnej ściany widniał okrągły otwór
prowadzący w głąb skały; dorosły musiałby się mocno pochylić, by się tam
zmieścić, ale trójka dzieci wcisnęły się bez trudu. Tom wyraźnie czuł się jak w
domu, śmiało krocząc najpierw ciemnym korytarzem, potem schodząc niżej po
wyślizganych stopniach, natomiast sieroty trzymały się kurczowo za ręce,
przyciśnięte do siebie ramionami, żeby nie zgubić się w mroku.
— Boicie się
ciemności? — rozległ się w oddali jedwabisty głos Riddle’a; echo
tylko zwielokrotniło ich przerażenie. Nie śmiały się odezwać, więc
kontynuował: — Jest czego. Można się zgubić, a tu ciężko znaleźć coś
do jedzenia. Podobno ludzie w takich sytuacjach szaleją z głodu i zjadają
innych ludzi. Amy, gdyby Dennis postanowił się poświęcić, miałabyś co jeść
przez rok. To chyba nie taki straszny los, co, Amy? Patrz, tu jest nawet słodka
woda.
Dziewczynka wrzasnęła
głośno, gdy niespodziewanie poczuła na sobie kropelki lodowatej wody; czerń w
korytarzu była tak nieprzenikniona, a głos dobiegał ze wszystkich stron tak, że
Toma nie dało się zlokalizować. Czuła tuż przy swoim boku, jak jej kolega drżał
ze strachu, ale nawet nie pisnął.
— Chcecie, żebym was
tu zostawił? — dopytywał się Riddle. — Odpowiadajcie!
— N… n-nie…
— No to róbcie, co
wam każę, inaczej wybierzecie, kto kogo będzie zjadał. Stop.
Zatrzymali się, trzęsąc
się z zimna i strachu, kiedy chłopak wyciągnął z torby zapałki i zapalił jedną;
wątły, pomarańczowy płomień niespodziewanie powiększył się i zawisł wysoko w
powietrzu, pod mokrym sklepieniem, rozświetlając całą jaskinię. Wtedy dzieci
zobaczyły ogromną, niepokojąco nieruchomą taflę wody sięgającą aż po czarny
horyzont. Abstrakcja tej sytuacji, otoczenia i złowieszcza beztroska Toma
spowodowały, że dzieci zastygły jak dwa słupy soli, szeroko wytrzeszczając oczy.
— Widzisz
to? — spytał cicho Riddle, wskazując na coś białego i wijącego się,
czego wcześniej tam nie było. — Wejdź do wody i podaj mi. Zaraz.
Zatrzymaj się. Chcesz zmoczyć ubranie? — Zacmokał
karcąco. — Pani Madison dopiero by się wściekła. Rozbieraj się.
Dziewczynka drgnęła i
zawahała się, ale pod wpływem srogiego spojrzenia chłopaka zaczęła rozwiązywać
sznurowadła bucików. Dygocząc, powoli zdjęła fartuszek i szarą koszulę,
starając się nie patrzeć na chłopców; Dennis dyszał z przerażenia, nie mogąc
odwrócić wzroku od nagiej koleżanki, a Tom obserwował tę scenę z letnim
zainteresowaniem. Jego twarz zapłonęła satysfakcją, kiedy czerwona ze wstydu
Amy zsunęła ostatnią część garderoby i weszła do wody, niezdarnie zasłaniając
się rękami. Pisnęła cicho, kiedy przebiła stopą lodowatą taflę, ale to, co
miała przynieść, pływało znacznie dalej. Musiała zamoczyć się po samą szyję.
— Nie ociągaj się, bo
obudzisz utopca i wciągnie cię pod wodę — zadrwił
Riddle. — Wiesz, co to utopiec? To taki demon. Zamienia się w niego
topielec… czyli osoba, która się utopiła… Jak myślisz, dużo ludzi się tu
utopiło? Idź ostrożnie, bo możesz nastąpić na jakąś nogę albo głowę, a one tego
nie lubią… te utopce.
I zaśmiał się okrutnie,
wtórując szlochowi dziewczynki, która rzuciła się do przodu, żeby jak
najszybciej pochwycić wijącą się białą serpentynę. Sekundę później jaskinię
wypełnił jeszcze głośniejszy wrzask, Amy odskoczyła, poślizgnęła się, a woda
przykryła ją na kilka chwil.
— T… tam… t-tam jest
w-w-wąż…! — wykrztusiła, cofając się z szaleństwem w oczach, ale Tom
stał już przy brzegu z wyciągniętą przed siebie ręką; jego twarz znów
wykrzywiła się w paskudnym grymasie obrzydzenia.
— Mówiłem, że masz
być posłuszna — warknął. — Albo mi go tu przyniesiesz, albo
zawołam utopca i zje najpierw ciebie, a potem jego.
Bawił się wybornie,
patrząc, jak pełzła w stronę dryfującego węża. Zamknęła oczy, biorąc w dwa
palce martwe, zwiotczałe ciało, po czym wystrzeliła jak z procy, byle znaleźć
się na suchym lądzie. Natychmiast sięgnęła po koszulę, ale Tom nie pozwolił jej
się ubrać.
— O
nie — prawie wyszeptał. — Jeszcze nie zasłużyłaś. I jak,
ciepła woda? Dennis, nie chcesz sprawdzić? Nie? Szkoda. Co? Boisz się utopca?
Nie utopca? To czego? — Spojrzał na porzucone na brzegu martwe ciało
i parsknął śmiechem. — Tego? Przecież to nie żyje.
Trącił czubkiem buta
nieruchomy ogon i jeszcze raz sięgnął do torby, z której wyciągnął
najprawdziwszą, żywą żmiję; przysunął ją do ust i zaczął szeptać, a wąż skręcił
się w jego dłoniach i zwrócił swój płaski łeb w stronę Bishopa. Chłopak
pozieleniał.
— Ojej, Amy,
wiedziałaś, że Dennis ma takie dziewczyńskie strachy? — zachichotał
Tom i zbliżył się do niego; przysunął dłonie do pucołowatej twarzy na tyle, że język
żmii niemal muskał jego wargi, a tamten, choć bezgłośnie szlochał ze strachu,
nie był w stanie się cofnąć. — Dennis, nie gadaj. Jak chłopaki się
dowiedzą… ano właśnie, prawie zapomniałem… Ta wycieczka zostaje między nami,
nie? Jesteśmy przyjaciółmi i możemy mieć wspólne sekrety. Jeśli piśniesz słówko,
powiem pani Madison i pani Cole, że widziałem, jak obmacujesz Amy. Wiesz, co to
znaczy „obmacywać”? Jak to się robi komuś, kto tego nie chce, idzie się do
więzienia. A ty — zwrócił się do dziewczynki — możesz się
już ubrać. Swoją drogą… pryszczaty masz tyłek, śmieszny, nie, Dennis? Albo zwiedzanie
zostaje między nami, albo powiem, że pokazujesz się chłopakom bez majtek. I żadna
rodzina cię wtedy nie zechce. To co, ustalone? Fajnie. Możemy wracać.
Układ okazał się bardziej
niż korzystny — Tom zyskał nowego przyjaciela, a Benson i Bishop
zwiedzili jaskinię, do której nie każdy miał dostęp. Można powiedzieć, że
zostali wybrani. Riddle pozwolił im doświadczyć, co to znaczyło być nim i to
oni powinni mu dziękować, a nie szlochać i jęczeć, kiedy wspinali się z
powrotem po stromym, imitującym schody zboczu. Gdy znaleźli się z powrotem na
klifie, chłopak odwrócił się, żeby wciągnąć Amy na wysoki stopień i pomóc Dennisowi
otrzepać spodnie.
— Och, nie mówiłem
wam, że można tam zejść tędy? — Tom udał zaskoczonego i uśmiechnął
się szeroko. — Zapomniałem. Przypomnijcie mi za rok, dobra? Jak się
pośpieszymy, zdążymy na obiad.
Faktycznie zdążyli i nikt
nie zauważył ich nieobecności, jedynie pani Madison ofuknęła Amy za
rozczochrane włosy, a Dennisa za ogromną dziurę na kolanie. Tom jak zwykle
pozostał niewidoczny. Ale nie uszło mu to tak zupełnie na sucho, jak się
spodziewał, bo jeszcze tej samej nocy płacz Benson postawił na nogi całe Wool’s,
a godzinę później wszystkie opiekunki już wiedziały.
Znowu
Riddle.
— Znalazłem taką
jaskinię, chciałem im pokazać i tyle.
— To dlaczego ona
ryczy i ma koszmary, a Dennis nie pozwala zgasić światła? — warknęła
pani Madison, doskoczyła do chłopaka i zaczęła nim
potrząsać. — Gadaj, przebrzydły dzieciaku, bo dostaniesz takie lanie,
jakie ci się jeszcze nie przyśniło!
— Lizzy, uspokój się! — syknęła
pani Cole, a kobieta puściła chłopaka i zachwiała się, dysząc ciężko. — Tom,
ale co dokładnie robiliście w tej jaskini?
— Nic — odparł
cicho; nie wyglądał na ani trochę zdenerwowanego. — Tylko ją sobie
zwiedzaliśmy. Niech ich pani zapyta.
— A nie przestraszyli
się czegoś? — dopytywała łagodnie. — Możesz mi powiedzieć,
nikt cię nie zbije.
— No przecież pani
mówię. Zwiedzaliśmy jaskinię i tyle.
I choć wersje Amy i Dennisa
nie różniły się od wersji Toma, opiekunki nie mogły dłużej udawać, że nic się
nie wydarzyło. Zawsze kiedy w Wool’s działo się coś podejrzanego, imię Riddle’a
krążyło nad tym jak duch, dlatego dyrektor — po konsultacji z panią
Cole i Madison — podjął decyzję o wezwaniu lekarza. Na stałe
współpracujący z sierocińcem pan Spencer już kilkakrotnie rozmawiał z chłopcem,
zwykle niedługo po powrocie od każdej rodziny, ale jeszcze nigdy nie udało mu
się wykryć jakichś nieprawidłowości, więc i tym razem podszedł do sprawy jak
zwykle — ze sporym sceptycyzmem.
— Twoi koledzy będą
potrzebowali mojej pomocy…
— Dobrze, ale ja nie
potrzebuję, marnuje pan czas — przerwał mu, nie dbając, że zabrzmiał
niegrzecznie.
— Nie w tym rzecz,
drogi chłopcze. Gdybyś powiedział, co wydarzyło się wtedy w jaskini, mógłbym
szybciej im pomóc. Nikomu nie powiem, obowiązuje mnie taka specjalna przysięga — odparł
lekarz, ale Tom milczał. Siedział na łóżku z założonymi rękami i nawet nie
patrzył w jego stronę, z wyrazem głębokiego oburzenia na twarzy. — Dobrze
się dogadujesz z kolegami? Pani Cole mówiła, że niektórzy się ciebie boją po
tym, co się stało z Amy i Dennisem.
— A co niby się
stało? — warknął i spojrzał mu prosto w oczy. — Pan jest
lekarzem, to niech mi pan powie. Już nic nie można zrobić, bo każdemu coś nie
pasuje! Amy powiedziała, że Dennis jeszcze nigdy nie widział morza, no to poszliśmy
mu pokazać, a potem znaleźliśmy jaskinię. Weszliśmy na chwilę, ale było ciemno,
więc wróciliśmy!
Mężczyzna przez moment
lustrował chłopca znad swoich okrągłych okularów.
— Dlaczego się
denerwujesz, Tom?
— Bo mam dość gadania
w kółko o tym samym! — wybuchnął. — Cały czas wszyscy mnie
o to wypytują. Wy jesteście lekarzami, to ich leczcie, ja nie mam z tym nic
wspólnego!
— Ale twoje opiekunki
skarżyły się, zresztą dzieci też, że od kiedy znów zamieszkałeś w Wool’s, coś
się zmieniło. I wcale nie na lepsze, Tom. Obawiam się, że chyba nie wszystko
gra po śmierci Eugene’a i Jolene…
— Wszystko świetnie gra, po co pan w ogóle
chce o nich rozmawiać. Ich nie ma — odpowiedział z naciskiem, już
znacznie spokojniej. — Pan na siłę chce znaleźć we mnie jakiś
problem. Nie jestem wariatem, ja chcę po prostu, żebyście mi dali święty spokój.
Niech pan już sobie idzie, muszę się pouczyć.
Nie tylko pan Spencer
próbował — jego zdaniem — czegoś się w nim doszukać. Amy i
Dennisa wciąż dręczyły nocne koszmary, a po radosnych, krnąbrnych dzieciakach
nie było już śladu, ale to dookoła Toma krążyły plotki o szpitalu. Chłopak ignorował
to, dopóki ktoś nie powiedział mu tego wprost. Jego gniew rósł i znów mógł
jedynie męczyć bezpańskie koty, wyobrażając sobie, że miały twarze opiekunek,
lekarza i kolegów z sierocińca. Teraz był już przekonany o swojej wyjątkowości
i o tym, że wszyscy mu zazdrościli. Nie potrafił znaleźć innego
wytłumaczenia — urodził się z niesamowitymi zdolnościami, o których
cały świat mógł tylko pomarzyć, dlatego postanowił zniszczyć go rękami tych
żałosnych, przeciętnych beztalenci. Ale on im jeszcze pokaże…
Puk,
puk, puk.
— Tom? Masz gościa.
To jest pan Dumberton…
~
koniec ~
Tak bardzo nie
umiem w narrację trzecio osobową, że czuję się jak pierwszy raz na łyżwach, ale
uznałam, że w tym wypadku sprawdzi się lepiej niż pierwszoosobówka. Już dawno
(być może jeszcze sprzed czasów liceum) nie poczułam, że tak bardzo spisać
jakiś pomysł na tekst — tu, teraz, w tej chwili. I niby miał to być
króciutki łan szocik, ale nie byłabym sobą, gdyby plany nie wyszły. Miniaturka
miała powstać na premierę fanowskiego filmu o Voldemorcie, ale Bóg miał wobec
mnie inne plany. Nie byłam w stanie tknąć Worda.
Co do miniaturki Na oczach Twoich, Boże — tak
naprawdę chyba od trzech lat mam gotowy plan ramowy, więc tylko siadać i pisać,
a porzucenie na moment jakiegoś pomysłu, kiedy jest w trakcie realizacji, nigdy
nie było w moim stylu, ale — jak wyżej — już dawno nie
przeżyłam takiego kopa, więc, po prostu przysiadłam i napisałam Toma, a miniaturka o Draconie i Harrym
normalnie pojawi się w miejscu posta informacyjnego.
Mega mi się podoba, strasznie się w to wkręciłam i nie mogę się doczekać kolejnej części!
OdpowiedzUsuńTo niestety jednostrzałowiec, ale jeśli chcesz coś więcej o Tomie, to tutaj: https://darkness-love-riddle.blogspot.com
UsuńHej jak to jest z początkowymi rozdziałami na tym blogu co wyżej dałaś linka?
UsuńJak się do nich dostać? Jest spis treści, ale uzupełniony tylko do 20-kilku rozdziałów, więc dodałam też archiwum.
UsuńChodzi mi o to, że nie ma rozdziału od 13 do 24. Jest tylko napis Betowanie xD
UsuńAaach, to tak. Bo betuję (piszę od nowa), jak wejdziesz sobie bodajże w 25 odcinek, to zobaczysz dlaczego. XD Bo to dramat, opko potrzebuje porządnej poprawy. Właśnie sterczę nad rozdziałem trzynastym, to będzie kolejny tekst, który mam nadzieję niedługo wrzucić.
UsuńOk ok ok to czekam :D
UsuńWidziałam na Proroku (śledzę go w miarę regularnie, bo dzięki niemu dowiaduję się, kiedy pojawiają się rozdziały - jestem zbyt leniwa, by przeglądać każdego bloga po kolei :D)posta, że nie wiesz, kiedy wrzucisz jakiś rozdział, trochę się przeraziłam... nie wiem, co się wydarzyło w Twoim życiu (mam nadzieję, ze to nic bardzo poważnego, chciałabym spytać, co się stało, lecz... wątpię byś chciała tutaj zwierzać się ze swoich problemów), ale życzę, abyś ,,przywróciła normalność'', bo brakuje mi Twojej twórczości. :) . Czekam na tę miniaturkę o Draconie i Harrym, oj, czekam, jestem na nią nakręcona. :D
OdpowiedzUsuńPowoli wracam do pisania, w końcu poza magisterką i zdjęciami nie mam nic lepszego do roboty w wolnym czasie, ale na Drarry trzeba będzie trochę poczekać. Niestety wypadałoby skończyć opko o Bartym. Jeszcze kilka rozdziałów i upragniony epilog. Tak blisko, a tak daleko. :V
UsuńTo dobrze, że wracasz. :)
OdpowiedzUsuńA niech tam, zaryzykuję i spytam (oczywiście, zrozumiem, gdy nie odpowiesz) - to co się takiego stało, że teraz pisanie sprawia Ci mniejszą przyjemność niż dawniej (czytam Twoje opka od dawna i zawsze mówiłaś, że uwielbiasz pisać)? Tak wnioskuję po tym fragmencie: ,,(...)w końcu poza magisterką i zdjęciami nie mam nic lepszego do roboty w wolnym czasie'' chyba że źle to zinterpretowałam, co jest bardzo możliwe. :)
Lubiłam i nadal lubię, po prostu w życiu czasem się wszystko przewraca i nie ma się chęci siadać do czegoś, co tak naprawdę jest tylko pasją. Rozumiem, że dla czytelnika to żadne wytłumaczenie (jak dla pani w szkole XD), ale zawsze lepsze takie niż żadne.
UsuńCześć, mam takie pytanie, niezwiązane w ogóle z tym opowiadaniem, ale... no, zapytam... Chodzi o to, że przez bardzo długi okres w ogóle nie miałam czasu dla ważnej dla mnie osoby (przyjaciel, nie chłopak)i... teraz będzie nawiązanie do jednego z Twoich genialnych opowiadań, mianowicie, do SCP - chodzi o tę scenę, gdzie Sophie zaśpiewała piosenkę w rozdziale ,,Ta piosenka to moje przeprosiny'', pomyślałam właśnie o takiej samej formie przeprosin (oczywiście wiem, że samo to nie wystarczy, ważne jest to, żebym w końcu zaczęła poświęcać mu więcej czasu) tylko nie wiem, jaką piosenkę mogłabym mu zadedykować (dobra, wiem, może to dziwacznie brzmi, że Cię o to proszę, ale w Siostrzenicy Czarnego Pana pojawiało się bardzo dużo piosenek w fajnym guście, może mogłabyś polecić mi jakąś odpowiednią do takiej sytuacji? :)
OdpowiedzUsuńMoże właśnie ta piosenka Britney?
UsuńWłaśnie pasowałaby ta piosenka, tylko... czy ona będzie odpowiednia dla przyjaciela? Nie wiem, czy to nie będzie niestosowne, jeśli mam chłopaka, mimo że ten przyjaciel jest dla mnie bardzo ważną osobą w moim życiu... Jak myślisz, mimo tego mogę zadedykować mu tę piosenkę?
UsuńWybacz, że znów zawracam Ci głowę, ale... zależy mi na Twojej opinii, nie wiem, może dlatego, że znasz się na interpretacji i doborze piosenek do danej sytuacji - wnioskuję tak po Siostrzenicy Czarnego Pana, gdzie dużo było muzyki. :) Byłabym wdzięczna, jeśli pomogłabyś wybrać mi jakąś piosenkę, tak jak już wspominałam, miałaby to być piosenka dla przyjaciela za długotrwały brak czasu dla niego.
UsuńChodzi o to, zeby ta piosenka mówiła, że wciąż jest dla mnie ważny, mimo wszystko.
UsuńI jeszcze jedno pytanie: czy to w ogóle dobry pomysł na moje przeprosiny w takiej sytuacji? :)
OdpowiedzUsuńWszystko zależy od przewinienia; jeśli jest poważne, sama piosenka może nie wystarczyć i warto byłoby zadośćuczynić. Albo po prostu dać mu czas na przebaczenie.
UsuńCo do przewinienia, no już od prawie 2 miesięcy prawie w ogóle nie miałam dla niego czasu, nawet wieczorami (zazwyczaj to właśnie wtedy rozmawialiśmy/pisaliśmy, bo, wiadomo, za dnia żadne z nasi nie miało czasu). ten brak czasu wynikał głównie z nadmiaru nauki, no ale nawet, kiedy miałam trochę wolnego czasu, to zajmowałam się swoim hobby, a jego brzydko mówiąc ignorowałam, nie wiem, może już nie jesteśmy tak blisko jak kiedyś, ale mimo wszystko on nadal jest dla mnie ważny, chciałabym to teraz jakoś naprawić... Poradzisz mi coś? Wiesz, nie wiem, jak mam się teraz zachować, co mu powiedzieć... i w jaki sposób zadośćuczynić... to znaczy... pewnie w taki, żeby na nowo zacząć spędzać z nim więcej czasu, ale chciałabym też najpierw jakoś przeprosić, tak pomyślałam o piosence (natchnęło mnie Twoje opowiadanie)...
UsuńBardzo mi się podoba!
OdpowiedzUsuń,,(...) już dawno nie przeżyłam takiego kopa (...)'' - moja ukochana autorko, co się stało? :o
OdpowiedzUsuń