środa, 21 lutego 2018

Tom

Pierwszy raz przyszli go obejrzeć, kiedy miał cztery lata. Nigdy nie sprawiał kłopotów, był grzeczny, cichy i przede wszystkim śliczny, więc od razu zwrócił uwagę bogatego małżeństwa z dwuletnim stażem i nie miało żadnego znaczenia, że Tom nie mówił. Chłopcy stali przy oknach z przyklejonymi do szyb nosami i patrzyli, jak urocza blondynka i przystojny, wąsaty mężczyzna prowadzili go do wypucowanego, czarnego Cadillaca; nowe życie dla małego Riddle’a zaczęło się dwie ulice dalej, gdzie wzięty krawiec sporządził od ręki dwa miniaturowe garnitury. Od tego dnia szarą, flanelową bluzkę zamieniono na białe, wykrochmalone koszule, surduty z miękkiego kaszmiru i spodnie w kant — wszystkie odpowiednio skrojone, ale ani eleganckie ubrania, ani osobista guwernantka, ani stosy zabawek i podtykane na każdym kroku słodycze nie sprawiły, że Tom zaczął mówić. W tętniącym życiem wiejskim apartamencie państwa Howardów szukał samotności, uciekał przed westchnieniami i szczypiącymi w policzki palcami, w odpowiedzi na pytania o imię patrzył przerażająco beznamiętnie, lecz tabuny nowych ciotek i tak rozpływały się nad tą rozczulającą wstydliwością. Na dwa miesiące porcelanowa buzia i urzekające, brązowe oczy wystarczyły, aby skraść serca ich wszystkich, ale zauroczenie szybko minęło i miejsce wdzięcznej nieśmiałości zajęło upośledzenie. Szeptanie po kątach szybko zmieniło się w głośne komentowanie, nikt nie zwracał uwagi, czy Tom kręcił się w pobliżu — każdy sądził, że był po prostu opóźniony w rozwoju. Te same ciotki, które kilka tygodni wcześniej nie mogły się go nagłaskać, teraz kręciły ze współczuciem głowami, a Howardowie zaczynali szukać wyjścia z tej kłopotliwej sytuacji; fakt ciągłego stania na świeczniku coraz częściej podsuwał pomysły o oddaniu chłopca. W końcu wraz z nadejściem zimy, tuż przed piątymi urodzinami, w pokoju Toma zjawił się wysoki, garbaty jegomość w staromodnym, białym smokingu. Panicza Howarda — jak teraz się do niego zwracano — zastał stojącego przy szerokim parapecie, plecami do drzwi. Gdyby nie wypełniona zabawkami skrzynia, nikt nie zorientowałby się, że w tym pomieszczeniu sypiało dziecko. Ogromne, dębowe łoże z czterema kolumnami i baldachimem, pasująca do mebli tapeta w piękne, kwieciste wzory, a wszystko utrzymane w idealnym porządku. Mężczyźnie już samo to wydało się niepokojące, lecz postanowił zignorować zarówno opowieści adopcyjnych rodziców, jak i nienaturalnie dorosłą prezencję czterolatka. Bez pytania przyciągnął sobie krzesło i usiadł.

— Nazywam się doktor Creevey, przyszedłem z tobą porozmawiać na prośbę twoich rodziców. — Starał się zabrzmieć beztrosko, ale nigdy nie lubił dzieci i nie potrafił się z nimi porozumiewać. Tymczasem chłopiec — jak gdyby nigdy nic — nadal układał coś na parapecie kilka stóp dalej. — Zostaw to, później skończysz się bawić, teraz będziemy rozmawiać. Ty jesteś Tom, tak?
Dopiero gdy padło jego imię, odwrócił się. Nie patrzył nieuprzejmie, ale na szczupłej buzi pojawił się przelotny cień, a w oczach błysnęło ostrzeżenie, jakby doktor powiedział coś gorszącego. W tym momencie do Creeveya dotarło, że mały Howard wszystko rozumiał i mówienie do niego, podkreślając i przeciągając każde słowo, nie miało sensu. Mimo wszystko nie udało się wyciągnąć z niego ani jednej sylaby, chłopiec jedynie lustrował intruza wzrokiem — uważnie, lecz nie bezczelnie — jakby uprzejmie czekał, aż tamten zakończy monolog i zostawi go w spokoju. Do tej pory nasłuchał się już wiele o swoim dziwactwie, lecz pierwszy raz ktoś mówił do niego, nie o nim. W tamtym momencie poczuł się prawie mile połechtany, lecz nie wydusił z siebie ani słowa. Doktor Creevey opuścił ponurą sypialnię półtorej godziny później, wykończony jak po wiązaniu trzystufuntowego pacjenta w szale; zafrasowanym Howardom powiedział jedynie, że nie dostrzegł żadnych nieprawidłowości i zalecił konsultację z jakimś doświadczonym otorynolaryngologiem, przykładowo z doktorem Davisem, po czym pośpiesznie opuścił dworek. Atmosfera w pokoju małego Toma i to, co biło z niego samego, wyssało z mężczyzny cały spokój, z którym wstał tego ranka, ale nawet kiedy pozostawił daleko za sobą majątek państwa Howardów, czuł, że tamta emanacja przyczepiła się do jego płaszcza i nawet strugi deszczu nie dały rady jej zmyć.
Pomimo mglistej, choć optymistycznej diagnozy doktora Creeveya, rodzice nie odetchnęli z ulgą. Wraz z jego wizytą uruchomiła się jakaś machina, której przez jej subtelne działanie nikt nie potrafił zatrzymać. Maniery chłopca pozostawały jednolicie nienaganne, niezmiennie dziękował grzecznym uśmiechem za kolejne prezenty, którymi go obdarowywano, lecz coś się wydarzyło, coś, co spowodowało, że na uroczej buzi Toma coraz częściej gościła śmiałość. Pierwszy raz usłyszał o swojej wyjątkowości.


Jednak ta niepowtarzalność nie sprawiła, że państwo Howardowie zmienili zdanie co do swojego nowego syna. Odesłali go, zanim marcowy deszcz zmył ostatnie ślady zimy. Tom nie rozumiał, dlaczego wracał do miejsca, w którym znów miał dostać szarą flanelę i łóżko w czteroosobowej sypialni — przecież był wyjątkowy. Nikt nie zapytał go, co czuł, kiedy odbierała go koścista pracownica Wool’s, nikt nie pocieszył, że kiedyś znajdzie rodziców, którzy go pokochają. Nie płakał, nie zadawał pytań, więc uznano, że zupełnie się tym nie przejął. Tom nie zapamiętał wiele z tamtego dnia, oczami wyobraźni widział jedynie upokarzającą drogę z czarnego, błyszczącego Cadillaca przez boisko do drzwi sierocińca. To był jeden z pierwszych ciepłych dni w tym roku, na zewnątrz bawiły się prawie wszystkie sieroty, które wróciły ze szkoły. Każdy wytrzeszczał oczy i szeptał. Szepty, cała masa szeptów, a potem wytykanie palcami i tłumione chichoty, kiedy już do wszystkich doszło, że ten niemowa, który — jak się wydawało — złapał Pana Boga za nogi i został na moment paniczem Howardem, znów będzie takim samym sierotą jak oni. Nie mógł znieść tego upokorzenia, i choć każdy inny chłopiec w takiej sytuacji zalałby się łzami, Tom pokonał tę drogę z wyrazem obojętności na bladej twarzy. Pani Cole zapytała go łagodnie, czy chciałby pożegnać się z panem kierowcą, który właśnie dostarczył jego walizkę, ale tamten pobiegł na górę do starego pokoju, który dzielił z dwoma starszymi chłopakami. I choć w liście do dyrektora sierocińca państwo Howardowie przepraszali i tłumaczyli, że nie byli gotowi na opiekę nad tak poważnie opóźnionym dzieckiem, tego samego dnia mały Riddle w odpowiedzi na pogardliwie wycedzonego hrabiego kopnął w goleń ośmioletniego Stana Hopkinsa i ryknął na całą stołówkę:
— Zapierdolę cię, gnoju, jak się nie zamkniesz!

W innej sytuacji jeden smarkacz dostałby lanie za wyrażanie się, a drugi za bójkę, bo taka zaczepka nie mogła ujść Tomowi na sucho i sekundę później chłopcy tarzali się po nieskazitelnie czystych kafelkach na stołówce, okładając się pięściami po głowach i szarpiąc za włosy, ale opiekunki zareagowały dopiero po dłuższej chwili. Głos, który wydarł się z gardła pięciolatka, był dźwięczny, donośny, wyraźnie rozdarł obiadowy harmider i na tyle wstrząsnął kobietami, że obyło się bez kary.


I od tamtego momentu Tom Riddle zaczął się odzywać, choć i tak robił to rzadko i niekiedy wyłącznie po to, żeby coś zyskać. Jako że dzieci miały krótką pamięć, potrafił bez trudu zyskać sympatię tych, którzy posiadali coś, czego pragnął. Nigdy nie przepuścił zemsty, zwłaszcza że łatka hrabi przylgnęła do niego silniej niż rudy do Jerry’ego McLevisa czy gruba do Margaret Davies. Każdy w Wool’s wiedział, że wszystkie niepewne sytuacje miały z nim związek, lecz nikt nigdy nie przyłapał go na czymś podejrzanym. Nawet gdy wczesnym rankiem odnaleziono królika Billa Stubbsa powieszonego na krokwi, opiekunki zachodziły w głowę, jak mogło do tego dojść. Kilku chłopców posadzono — jeden obok drugiego — w gabinecie na dole; ośmiolatek zawodził od dobrej godziny, ale nikt się nie przyznał. Tom również, choć dzień wcześniej pokłócił się z Billem i to na niego padł cień największych podejrzeń. Kłamał pani Cole w żywe oczy, jednocześnie rozpamiętując, jak grubo przed śniadaniem najpierw udusił małą, puchatą kuleczkę, a później bez trudu wspiął się jak pająk — prosto po ścianie — na jedną z krokwi i powiesił zwierzaka na sznurówce Stubbsa. Przykładał rękę po ręce do bielonej powierzchni, czuł jej nierówność i kurz na wewnętrznych stronach dłoni, kiedy powoli posuwał się naprzód w stronę sufitu, ale był spokojny. Ktoś tak wyjątkowy nie mógł spaść i tak po prostu skręcić karku. Po wszystkim tylko czekał, aż usłyszy wrzask kolegi z sąsiedniej sypialni; z trudem ukrył podniecenie na widok łez i małego zbiorowiska. Bardzo chciał, żeby wyszło na jaw, że to on, Tom, potrafił wspiąć się po nagiej ścianie, ale szybko obliczył zyski i straty. Nie opłacało mu się. Może innym razem.

Kiedy skończył siedem lat, został wysłany do pobliskiej szkoły podstawowej, w której uczyły się wszystkie dzieci z Wool’s. Od dawna płynnie czytał, pisał i rachował, toteż opanowanie bieżącego materiału przychodziło mu bez trudności, lecz nienawidził tam przychodzić. Nie wiedział, czy bardziej nie znosił nazywania go hrabią, czy sierotą, ale zawsze miał w głowie gotową odpowiedź na upokarzające zaczepki, a gdy i to nie pomagało, następnego dnia prześladowcy przypadkiem stawało się coś złego. A to znajdował rower z powykrzywianymi kołami, a to dziesięć szczurów w torbie, kąsających, kiedy tylko próbowało się sięgnąć do środka. Niepokojąca aura otaczająca Toma, której nauczyciele zdawali się nie zauważać, była doskonale wyczuwana przez jego rówieśników, więc jeszcze przed Gwiazdką chłopiec otrzymał trzecie przezwisko: dziwadło. Im okrutniej się z nim obchodzono, tym do śmielszych i bardziej niebezpiecznych incydentów dochodziło nie tylko w klasie Riddle’a, ale i poza nią, aż w pewnym momencie nikt nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego pewnego dnia Charles Evans wrócił do domu boso i w prawie spalonym, jeszcze dymiącym mundurku. Nikt nie połączył tego z faktem, że tydzień wcześniej na boisku podstawił nogę Tomowi i rechotał okrutnie, kiedy ten upadł i rozbił kolana. Żaden nauczyciel nie śmiał posądzać tego grzecznego, ambitnego chłopca z Wool’s, zwłaszcza że sam Charles Evans nie należał do aniołków. To, co siedmiolatek brał za dowód swojej wyjątkowości, każdy opiekun traktował jako zwyczajny przypadek.
                     
                     
Tymczasem w chwili, kiedy wydawało się, że chłopiec zapomniał o fatalnej adopcji i zaaklimatyzował się wśród nowych kolegów, a nieszczęsne hrabia padało znacznie rzadziej i już nie tak często kończyło się odwetem, w sierocińcu zjawiła się osoba, która zamieszała w dopiero co ustatkowanym życiu Toma. Niska, wychudzona, dobiegająca czterdziestki ekscentryczka, dobrze znana starszym opiekunkom. Poruszała się nadzwyczaj energicznie, a z jej oczu biła charyzma godna młodego mężczyzny. Zjawiała się w sierocińcu raz na kilka lat i zabierała na swoje gospodarstwo dwóch, trzech chłopców, którzy byli już za starzy na adopcję i nie garnęli się do nauki, a wyglądali na silnych i krzepkich. Tom nie posiadał żadnej z tych cech, ale mimo to pani Cole przyprowadziła go do gabinetu wraz z dwoma starszymi chłopcami i kazała grzecznie odpowiadać na zadane pytania; Riddle był jedynym, któremu nie musiała powtarzać tego za każdym razem.

Pani Fletcher przyjrzała się kolejno każdemu z nich, mrużąc paciorkowate oczy; miała na włosach przezroczystą siatkę, a spod płaszcza wystawał znoszony fartuch i długa do ziemi, czerwona sukienka — wszystko to prezentowało się bardzo schludnie, ale całkowicie przesiąkło zapachem słomy i zwierząt.    
— A ten? — zapytała panią Cole, wskazując podbródkiem na Toma. Pomiędzy starszymi, pucołowatymi kolegami wyglądał prawie chorowito ze swoją szczupłą buzią i długimi, chudymi rękami. — Nie za mizerny? Dostanie porządnie zjeść, ale u mnie na gospodarstwie trzeba robić, mężowi pomóc przy krowach i w polu, a potem do nauki… On to chyba trochę za delikatniuśki, do szkoły go poślijcie, a nie do mnie na robotę. Za mądrze mu z oczu patrzy.
— Hrabia — mruknął półgębkiem jeden do drugiego, i obaj zachichotali, zerkając wyzywająco na Riddle’a. Choć w chłopcu momentalnie się zagotowało, nie spuszczał spokojnego wzroku z czarnych oczu kobiety. Nie był pewien, czy chciał, by go zabrała, lecz i ona dostrzegła w nim coś, co odróżniało go od kolegów.
— Tom się bardzo dobrze uczy — zapewniła ją gorliwie pani Cole, starając się nie wyglądać na zbyt zdesperowaną. — I jest pracowity, wzorowo stosuje się do poleceń, nauczyciele są z niego zadowoleni. Jeśli pani chce, to mogę przynieść świadectwo i… tego… opinię wychowawcy.
Ale kobieta machnęła na to ręką.
— Ile masz lat, chłopcze?
— Osiem.
Jeszcze raz popatrzyli sobie w oczy i chyba to przekonało panią Fletcher, bo pół godziny później — po dokładnym przestudiowaniu świadectw i dokumentów chłopców — podpisała papiery adopcyjne i zapowiedziała się na za dwa dni. Najgorsze dwa dni w życiu Toma, wliczając w to popołudnie po powrocie od Howardów. Znów miał pojechać na wieś, lecz tym razem nie do eleganckiego dworku za miastem, a na najprawdziwsze, cuchnące, brudne gospodarstwo. I nikogo nie obchodziło, że nowa opiekunka obiecała odesłać go na nauki do siostry w Richmond, kiedy chłopak skończy szkołę podstawową. Dla dzieci liczyło się jedynie to, że Riddle zostanie hrabią w chlewie.

Furmanka zajechała w sobotę z rana, kiedy dzieci zajęły się swoimi codziennymi obowiązkami; Wood i Berry — obaj zadowoleni i z torbami w rękach — już czekali na schodach, gotowi rozpocząć nowe życie. Żaden z nich nie marzył o takiej adopcji, ale każdy był przekonany, że lepsze to niż sierociniec. Tom miał inne zdanie. Wkładał powoli do zniszczonej walizeczki wszystko, co posiadał: bieliznę, dwie pary znoszonych spodni, szkolny mundurek, komplet podniszczonych książek i liczydło, które wygrał w bójce tuż przed wakacjami. Tym razem nie liczył, że pani Fletcher prosto z Wool’s pojedzie sprawić im nowe ubrania.
— Napatrzyłeś się już, hrabio świń? — zagadnął go przyjacielsko Hopkins, szczerząc głupkowato królicze zęby. — Jak tam pojedziesz, już nigdy nie zobaczysz miasta, samochodów ani niczego, będziesz siedział w chlewie i siedział, aż prześmierdniesz i będziesz cuchnął jak ona. Mogłeś się zbuntować i powiedzieć, że nie chcesz. Ja bym tak zrobił. Wolę siedzieć w bidulu niż w chlewie.
Tom zamknął walizkę i wstał z klęczek, gotowy do drogi.
— Przyzwyczajaj się — odparł tak cichym, bezbarwnym głosem, że krzątający się przy sąsiednim łóżku Bill Stubbs nie zwrócił na nich uwagi. — Jesteś głupi i bezużyteczny, dlatego nikt cię nie chce. Będziesz pił, aż zdechniesz na ulicy jak twoja matka dziwka i nikogo to nie będzie obchodziło.  
Odwrócił się na pięcie i wyszedł, pozostawiając kolegę z resztką durnego uśmieszku na ustach. Pan Fletcher pomógł zapakować rzeczy chłopców na furmankę; Wood i Berry wyglądali na podekscytowanych. Choć zdarzało się im bywać na wsi, jeszcze nigdy nie widzieli z bliska krowy i nie przerzucali snopków, a takie zajęcie wydawało im się dużo bardziej ekscytujące niż ślęczenie nad książkami i zapamiętywanie tabliczki mnożenia. Tom nie podzielał ich entuzjazmu. Siedział plecami do woźnicy i targany sprzecznymi uczuciami patrzył na oddalający się powoli gmach Wool’s. Mimo to chłopiec wiedział jedno — nareszcie odetchnie od wysłuchiwania płaczących bachorów.

Na furmance jechało się długo i niewygodnie, ale im dalej poza granice miasta, tym robiło się urokliwiej. Wood i Berry to drzemali, to zajadali się jabłkami, raz po raz przytakując panu Fletcherowi, który wyraźnie szukał chętnych słuchaczy; Tom nawet nie udawał, że interesowały go historyjki o gospodarstwie i ploteczki o jego mieszkańcach. Kiedy zmęczyło go czytanie, z przyjemnością przyglądał się pastwiskom skąpanym w promieniach zachodzącego słońca. Londyn dawał więcej możliwości i zapewniał anonimowość, ale naturalny harmider wsi i cichy szmer bijący z łąk po obu stronach polnej drogi sprzyjał myśleniu — Riddle wiedział, że doceni to przez kilka następnych dni, po czym znów zacznie tęsknić za widokiem zatłoczonych ulica i tłumów wiecznie śpieszących się ludzi.
Jednak jego plany zostały pokrzyżowane jeszcze tego samego wieczora, zaraz po tym, jak pani Fletcher zrugała męża za prawie dwugodzinne spóźnienie. Natychmiast zaprowadziła chłopców do wydzielonej części domu, w której znajdowały się dwie wielkie izby pełne zbitych z nieheblowanych desek łóżek. Wszystko było tam — podobnie jak w Wool’s — bardzo czyste, każdy siennik porządnie zaścielony, ale zarówno ciasna kuchnia, jak i pokoje wyglądały obskurnie i przywodziły na myśl typową chatę, którą Tom widywał na obrazach Chełmońskiego, choć z zewnątrz dom prezentował się wyjątkowo nowocześnie. Gospodyni — ubrana już nie tak schludnie, jak w sierocińcu — kazała chłopcom zostawić rzeczy i, bez pytania o drogę czy samopoczucie, oschle wyłożyła zasady panujące w tym miejscu.

— Po pierwsze — mówiła nieco podniesionym głosem, lustrując po kolei każdego z chłopców — uczysz się i pracujesz, dostajesz jeść i pensa tygodniowo, obijasz się, dostajesz w skórę. Po drugie, każdy co niedziela grzecznie i bez marudzenia maszeruje do kościoła na mszę. Po trzecie, jeśli przyłapię na kłamstwie, marny los. Po czwarte, nie toleruję donosicielstwa, więc nikt tu nie donosi. Przestrzegasz tych zasad, masz jak u Pana Boga za piecem, wykręcasz się: bliżej zapoznajesz się z tą panią.

Wskazała podbródkiem na wiszącą nad kuchnią wielką, drewnianą mątewkę; jej stan wskazywał, że pod tym dachem złamano niejedną zasadę, niemniej jednak Tom nie potrzebował nad sobą nadzoru pod postacią groźby lania. Choć prostota dzieciaków, z którymi dzielił izbę, wywoływała u niego najwyższy stopień obrzydzenia, a siennik był twardy i niewygodny, szybko przyzwyczaił się do wstawania o pianiu koguta, pęcherzy na palcach i spieczonego karku. Tak, jak podejrzewał, wraz z ciężką pracą wieś prędko straciła swój urok i chłopiec nie mógł doczekać się września, lecz nie podejrzewał, by nowa szkoła nadzorowana przez proboszcza sprostała wymaganiom chłopca. W sierocińcu nie spotkał nikogo, kto mógłby choć w połowie dorównywać jego wyjątkowości, ale dzieci chowane przez panią Fletcher okazały się grubiańskie i ograniczone. Tom był jednym z najmłodszych, a i tak wydawało mu się, że wiedział więcej niż najstarszy, siedemnastoletni syn gospodarzy. Nie, nie wydawało mu się. On to wiedział i na każdym kroku przekonywał się, że miał powody, by czuć się lepszym od tych wiejskich prostaków. I znów nie minęło kilka tygodni, a stał się wśród dzieci miejscowym dziwakiem. Siedział do późnego wieczora, czytając wszystko, co nawinęło mu się pod rękę, a jako że w okolicy mógł odwiedzać jedynie bibliotekę parafialną, jego szafkę regularnie wypełniały żywoty świętych, komentarze biblijne, listy apostolskie, encykliki i adhortacje — niektóre pisane po francusku i łacinie. To wtedy Tom odkrył w sobie łatwość do przyswajania języków obcych, lecz nie miał się tym z kim podzielić. W każdą niedzielę po porannej mszy świętej starał się wychodzić i spędzać jak najwięcej czasu poza domem. Dzięki temu dokładnie poznał okoliczne gospodarstwa, las i najdalsze zakamarki wsi; kiedy z nieba lał się żar, lubił siadać w cieniu drzewa z książką na kolanach i torbą ukradzionych jabłek. Nie potrzebował wiele i nie widział różnicy między pierwszym, opływającym w dostatki dworkiem a prostą, ubogą chatą. Pomimo złośliwych przytyków pozostałych dzieci czuł się wolny. Nauczył się ignorować ich śmiechy i pukanie w czoła, kiedy wieczorami wracał z podręcznikiem pod pachą; dla Toma nie miało znaczenia, że wciąż trwały wakacje, bo każda chwila na naukę była dobra. Z hrabiego awansował na belfra, ale — o dziwo — ani trochę mu to nie uwłaczało.

Choć nawet on musiał przyznać, że brakowało mu towarzystwa. Nie chciał przyjaciela, lecz widowni, kogoś, kto spojrzałby na niego z uznaniem lub ze strachem. Wcześniej miał młodsze dzieci i nauczycieli, teraz mógł co najwyżej zabłysnąć przed krowami, które pasł. Czasami dla zabawy podpalał trawę pod ich racicami i patrzył, jak podskakiwały w panice. Mógł to zrobić za pomocą jednej myśli, a wraz z kolejną usunąć wszystkie skutki małego pożaru, zanim ktoś zdążył się zorientować. A kiedy naprawdę potrzebował rozmowy, przychodziły do niego węże. Tom od zawsze posiadał niesamowity talent do panowania nad zwierzętami, lecz umiejętność porozumiewania się z wężami odkrył rok wcześniej na wakacjach nad morzem i od tamtego momentu szukał ich towarzystwa, kiedy czuł się samotny. Prędzej rzuciłby się z dzwonnicy, niż przyznał, że potrzebował rozmowy z jakimś wieśniakiem od Fletcherów. Wystarczyło cichutko szepnąć, a po chwili przez trawę sunęła żmija, gotowa, by pocieszyć i utwierdzić chłopca w poczuciu wyższości. Przecież żadne inne dziecko tak nie potrafiło.
Straszenie krów i wyrywanie piór kurom sąsiadów szybko przestało być dla niego satysfakcjonujące. Nie potrafił tego wyjaśnić i wydawało mu się to zupełnie normalne, choć czuł paraliżujący wstyd na myśl, że mógł to zobaczyć ktoś dorosły. Nadeszła jesień, a wraz z nią nowy semestr w oddalonej od gospodarstwa o prawie cztery mile szkoły. Przeważnie wracał sam, bo dzieci z wioski rzadko zostawały dłużej, żeby skorzystać z małej czytelni z tyłu budynku, a kiedy zaczynało się ściemniać i zirytowana nauczycielka kazała mu się zabierać do domu, szedł polną drogą i zbierał martwe jaszczurki i ptaki, które znajdował w rowach. Wyobrażał sobie, jak mały Stan, z którym musiał dzielić łóżko, albo nastoletnia córka gospodarzy zareagowałaby na widok ich wysuszonych kości pod pierzyną. Za każdym razem wracał przy tym myślami do królika Billa Stubbsa, do łez i zamieszania wokół jego osoby. Podobało mu się to, jak wystrychnął wszystkich na dudka i uniknął kary. A w tym domu pełnym głupich wieśniaków poszłoby mu znacznie łatwiej.

Nie musiał długo czekać na nadarzającą się okazję. Zima w tym roku przyszła wcześniej niż zwykle, bo już na początku listopada zasypało wszystkie drogi we wsi i dzieci musiały poświęcać cały swój wolny czas na odśnieżanie; Tom miał na to swoje sposoby i radził sobie znacznie szybciej niż pozostałe, więc trudno się dziwić, że błyskawicznie został ulubieńcem pani Fletcher. Nie powstrzymywał uśmiechu, kiedy chwaliła go przy wszystkich, a starszych chłopców wymyślała od leniwych bękartów i kazała im brać z niego przykład, ale w środku pękał z dumy. Kiedy spadł śnieg, nie mógł już rozmawiać z wężami, ale znalazł sobie inne zajęcie na krótkie, niedzielne popołudnia. Po wsi błąkało się mnóstwo bezpańskich kotów, chyba jeszcze więcej niż po szemranych częściach Londynu, a Riddle chętnie to wykorzystywał. Złapanie sierściucha nie zajmowało dłużej niż pięć sekund, a gwarantowało minuty świetnej zabawy. Czuł w brzuchu przyjemny ścisk podniecenia, gdy zwierzę darło się w niebogłosy albo prychało na widok garstki płomieni, a potem — jeśli zdecydował się pozostawić je przy życiu — wracał do domu odprężony i szczęśliwy jak Wood i Berry po całym dniu leniuchowania.

— Co tam masz?
Sześcioletni Stan od jakiegoś czasu podglądał go zza szopy sąsiadów, ale ciekawość wzięła górę i nie wytrzymał, choć coś podpowiadało mu, że nie powinien się odzywać. Tom powoli odwrócił się i chłopiec ze zgrozą wypatrzył, że tamten trzymał w garści wyrywającego się szczura. Wielkiego, mokrego, tłustego szczura.
— Tresuję go — odparł spokojnie chłopak i pierwszy raz uśmiechnął się do Stana. — Chcesz się nauczyć?
Dzieciak zawahał się, ale w końcu podszedł, zaintrygowany tą dziwną scenką. Riddle zawsze wydawał mu się tajemniczy i — pomimo wiecznie czystych ubrań i maniakalnego przestrzegania zasad — do cna ekstrawagancki, nikogo do siebie nie dopuszczał, a teraz sam zapraszał go do zabawy. Naiwny sześciolatek przykucnął przy nim i dopiero teraz zobaczył w jego ręce coś jeszcze.
— Po co ci nożyczki?
— To część tresury — poinstruował go i uniósł metalowy przedmiot. — Uczę go stawać na tylnych łapach, za każdą porażkę obcinam wąsa.
Podekscytowany zerkał kątem oka, jak czerwony z emocji chłopiec obserwował szczurze poczynania. Gryzoń nie robił żadnych postępów, piszczał jak opętany i miotał się we wszystkie strony, ale w chwili, kiedy udawało mu się wyswobodzić z uścisku, zaraz posusznie wracał do ręki Toma jak przyciągany za pomocą jakiejś czarodziejskiej siły. Riddle uwielbiał przeciągać zabawę i myślami był już przy momencie, kiedy wąsy się skończą — dopiero wtedy zamierzał zacząć właściwe przedstawienie.
— Niestety nie przeszedł tresury — oświadczył poważnym tonem; chłopcy popatrzyli na siebie, kiedy starszy jeszcze raz uniósł nożyczki. — Musimy go ukarać.
I obciął energicznie ogon, zanim Stan zdążył zaprotestować. Nie wrzasnął, nie zapłakał, jedynie odskoczył przerażony, wytrzeszczając oczy na widok powiększającej się na śniegu plamy krwi, tymczasem Tom próbował utrzymać wyrywające się zwierzę; zaczerwieniona twarz Riddle’a pałała satysfakcją, ale nie obserwował szczura. Widok łez wypełniał mieszaniną uczuć: irytacji i mściwego triumfu. Za każdym razem.
— Nie rycz jak panienka — prychnął z pogardą.
Już miał wypuścić gryzonia, ale poczuł falę palącej wściekłości. Uderzyła mu do głowy i nie mógł się opanować, podczas gdy wycie Stana narastało. Tego było za dużo. Tom cisnął zwierzęciem, które rzuciło się do ucieczki, brocząc obficie krwią; w tym samym czasie sierść na grzbiecie stanęła w płomieniach i to spowodowało, że dzieciak odzyskał czucie w nogach. Uciekał w popłochu, potykając się i przewracając, obserwowany przez Riddle’a. Stał jeszcze przez chwilę z rękami w kieszeniach, ignorując małe pobojowisko, które zostało po jego zabawach. Dopiero po minucie przysypał śniegiem karmazynowe plamy, a zimny, nieruchomy ogon cisnął na gnój i ruszył śladami sześciolatka, odprężony i spokojny. Spodziewał się zastać w domu rozmazaną, zabeczaną buzię Stana, ale nie mątewkę leżącą na stole i wściekłą panią Fletcher. Ledwo przekroczył próg i w jednej sekundzie doskoczyła do niego, chwyciła za kark, a następnej lała bez litości, wymyślając od obłąkanych. I choć mały Riddle zniósł to bez śladu płaczu, z zaciśniętymi, sinymi z bólu wargami, w środku coś rozdzierało mu duszę na strzępy. Potworna niesprawiedliwość piekła go bardziej niż razy po gołych nogach i pośladkach — to Stan złamał regulamin. Naskarżył na niego i sprzeciwił się zasadom panującym w gospodarstwie, ale to on, Tom, został ukarany. Nie mógł puścić tego płazem.


Od tamtego dnia coś się w nim zmieniło. I choć dorośli byli zbyt zapracowani, żeby to dostrzec, dzieciaki z sąsiedztwa unikały go jak ognia. Dziwnym trafem wszystko, co nienaturalne, miało z nim związek. Wszędzie, gdzie działo się coś niepokojącego, tam się pojawiał; mimo że już nigdy później nie został na niczym przyłapany, budził grozę. Najmłodsi przypisywali mu nieśmiało każde nieszczęście, każdą kradzież i śmierć, ale jemu to nie wadziło, gdyż czuł w ich strachu szacunek. Bawiło go to, że przylgnęła do niego łatka dziwoląga; czasami dla rozrywki udawał, że przeprowadzał jakieś czarodziejskie rytuały, by sycić się przerażeniem ze śledzących go kilkuletnich oczu. Raz wymknął się nocą, kiedy wszyscy spali, a następnego ranka gospodarstwo zadrżało w posadach pod wpływem wrzasku małego Stana. Cała izba gapiła się na ukrzyżowaną nad jego łóżkiem gęś, dopóki trzynastoletni Jerry nie przerwał tego transu, zrywając ją ze ściany.  
— To znak — szepnął Tom do zapłakanego Stana, kiedy wszyscy się rozeszli. — W nocy przyjdzie po ciebie demon i wciągnie cię do piekła. Nasłuchuj dzwonka.
Uśmiechnął się złośliwie, mrugnął łobuzersko, naciągnął czapkę na głowę i z torbą na ramieniu ruszył ku drzwiom, zadowolony, że jego żart wywarł wrażenie tylko na jednej osobie. Wiedział, że sporo ryzykował, przybijając gęś do ściany — gdyby Fletcherowie byli tego ranka w domu, natychmiast znaleźliby winowajcę.

Wydawało się, że sytuacja rozeszła się po kościach. Gospodarze o niczym się nie dowiedzieli i nawet mały Stan, początkowo sparaliżowany przerażeniem, poczuł się bezpiecznie; jednak Tom nie próżnował. Tym razem potrzebował pomocy; wałęsał się po zaśnieżonych polach całymi godzinami, zaglądał do stodół i chlewów, szepcząc w języku, którego nikt nie mógł zrozumieć. Ktoś inny zrezygnowałby jeszcze tego samego wieczora, ale nie Tom. Przemierzał wytrwale każdy zakątek wsi, aż po czterech dniach doczekał się odpowiedzi; wrócił z nią ukrytą w torbie, którą wsunął pod łóżko, aby czekała na odpowiedni moment. Tamten nadszedł zaraz następnego popołudnia.
— Kto pójdzie do Butlerów po lekcje dla Mary Sue? — zapytała gospodyni. Cały dzień spędziła w mieście, ale interesy najwyraźniej nie poszły po jej myśli, bo wróciła wściekła jak osa i z progu zaczęła rozstawiać wszystkich po kątach. — Tom, ubieraj się i maszeruj.
Popatrzyli sobie w oczy. Znacznie dłużej, niż można by to uznać za naturalne, po czym chłopak powiedział cicho:
— Nie mogę. Muszę to skończyć do jutra. Niech Stan idzie.
Pani Fletcher natychmiast zwróciła swoje paciorkowate oczy na chłopca; tamten struchlał i spojrzał na Riddle’a. Nikt poza sześciolatkiem nie zobaczył tego podłego uśmieszku, który szybko skrył się za książką, gdy kobieta powtórzyła komendę.
— Zaraz będzie ciemno, niech Tom idzie! — jęknął. — Duchy…
— Nie wymyślaj, ubieraj się i zmiataj, bo zaraz faktycznie się ściemni — ofuknęła go, zajęta mieszaniem w wielkim, stojącym na kuchni garze. — Widzicie go, duchów się boi! Zaraz wezmę mątewkę, skórę przetrzepię i się skończy. Jeszcze któryś się boi? Różaniec do ręki i pacierz zmówić przed spaniem, a nie opowiadają sobie historyjki, straszą się nawzajem, a potem duchów się boi jeden z drugim!
Marudziła tak dobry kwadrans i nawet nie zauważyła, że z kuchni wymknęła się jeszcze jedna osoba. Riddle wyciągnął z torby spod łóżka małą żmijkę, zawiązał jej na szyi mały dzwoneczek, który ukradł Mary Sue, kiedy ta kaszlała i smarkała pod pierzyną, po czym wypuścił węża przez okno i wrócił, nim minęła minuta, dla niepoznaki taszcząc wielką książkę. Nikt nie zwrócił uwagi na uśmiech, którego Tom nie mógł powstrzymać. Ogarnęło go podniecenie, jakiego nie doświadczył ani w sierocińcu, okładając Hopkinsa, ani gdy podpalał szczury; bardzo chciał zobaczyć minę chłopaka, kiedy usłyszy ciche, podążające za nim dzwonienie, aż zawróci i wpadnie do domu, siwy z przerażenia.

Ale sześciolatek nie wrócił ani za godzinę, ani za dwie, gdy mrok zapadł już całkowicie. Rozwścieczona pani Fletcher wysłała najstarszego syna do Butlerów, a czterdzieści minut później zawodziła na mrozie nad sztywnym ciałem Stana. Znaleziono je ze skręconym karkiem w połowie zamarzniętego strumienia, z wytrzeszczonymi oczami i wykrzywioną w przerażeniu twarzą. Nie wybiła jeszcze północ, a zebrała się prawie cała wioska z proboszczem na czele, by pocieszać i wydawać osądy.
— Może ktoś go popchnął…
— Głupiś? Toć widać, że dzieciak biegł i się potknął!
— Jakby przed czymś uciekał…?
— Bój się Boga, kto wysyła takiego malca, żeby się szwendał po nocy!
— Pewnie gonił go demon! — zapiszczała Mary Sue, kiedy Fletcherowie wrócili trzy dni później komisariatu z małą, białą trumienką. Choć nie trzeba było lekarza, żeby stwierdzić zgon, policja zabrała ciało, by przed pogrzebem wykluczyć udział osób trzecich. — Sama słyszałam, jak Tom ostrzegał Stana, prawda, Tom?
Wszystkie oczy zwróciły się w jednym kierunku.


Następnego wieczora był z powrotem w sierocińcu. I choć powinien się smucić, bo gospodarze oddali go tuż przed Gwiazdką, czuł się zupełnie normalnie, a widok ponurego gmachu przyjął ze spokojem. Śmiałość, której doświadczył, gdy zobaczył na pogrzebie martwą, jakby muśniętą woskiem twarz Stana Fletchera, wzmocniła się po przekroczeniu bramy Wool’s. Czuł się panem życia i śmierci, choć nie przewidział, że tak to się skończy. On chciał go tylko nastraszyć, więc to naturalne, że nie widział w jego śmierci swojej winy. Stan powinien uważać. Patrzeć pod nogi. Tom podsłuchał, jak pani Fletcher obwiniała go o straszenie dzieci, choć sama kpiła z lęków syna, co tylko utwierdziło Riddle’a w przekonaniu, że nie zrobił nic złego.
Dlatego też kontynuował swoje zabawy, kiedy gospodarstwo i zdarzenia w wiosce za Londynem należały już do przeszłości. Jednak tym razem nie wrócił jako hrabia świń. Wśród dzieci bardzo szybko się rozniosło, że chłopiec Fletcherów zmarł, a kilka dni później odesłano Toma; i choć nikt nie śmiał oskarżyć go wprost, młodsze dzieci bały się przebywać z nim sam na sam w jednym pokoju po zmierzchu, a starsze dla własnego spokoju wolały nie szukać z nim zwady. I tym sposobem otrzymał swój własny pokój, gdzie mógł zaszywać się na całe godziny, by czytać. Interesowało go wszystko, co związane z dalekimi krajami. Dziwaczne wierzenia starożytnych Egipcjan i Greków, reinkarnacja, wszystko, co związane ze śmiercią i duszą. Co niedzielę razem z innymi sierotami uczęszczał na mszę, na wiosnę przystąpił do komunii świętej, lecz wciąż nie potrafił uwierzyć w Boga, choć bardzo chciał. Perspektywa życia wiecznego wydawała mu się bardzo pociągająca, ale nie w formie, jaką oferował Kościół.

Tom już dawno zauważył, że dzieci miały krótką pamięć. Wystarczyło pół roku, żeby powód jego powrotu do Wool’s popadł w zapomnienie. Chłopak bez trudu nawiązywał kontakty z młodszymi sierotami i manipulował nimi, dla własnej rozrywki namawiał do kradzieży, na których bardzo łatwo dawały się przyłapać, a później obserwował, jak zapłakane dostawały lanie. I choć szczerze nimi gardził, czuł, że był po części zależny od ich uwielbienia, przez co gardził też sobą, dlatego od czasu do czasu wybierał jakąś i pastwił się, aż odzyskał stabilizację. Nigdy nie robił tego w oczywisty sposób, były to raczej szpileczki wbijane tak długo i wytrwale, aż nie dostrzegł błysku cierpienia w oczach. Nie martwił się, że zostanie sam, bo — spragnione uwagi maluchy — zawsze do niego wracały.


Lato w sierocińcu jeszcze nigdy nie wydawało mu się tak spokojne. Mógł nawet powiedzieć, że prawie się zadomowił; miał sypialnię tylko dla siebie, uwielbienie młodszych dzieci i nauczycieli w szkole, wychodził, kiedy chciał i szwendał się po Londynie, nie zważając na gderanie opiekunek. Przyzwyczaił się do myśli, że po tym, co pani Fletcher nagadała dyrektorowi Wool’s, już żadna rodzina go nie zechce, ale znów się pomylił.

Tydzień przed pierwszym września pani Cole poprosiła go do gabinetu; wyglądała na wyraźnie zaniepokojoną, więc i chłopak zszedł na parter z nieprzyjemnie ściśniętym żołądkiem.
— Tom, to jest pan i pani McLaren — powiedziała zaskakująco troskliwie, kiedy przekroczyli próg saloniku. W dostawionych fotelikach przy biurku siedziało starsze małżeństwo z jednakowymi uprzejmymi uśmiechami. — Bardzo chcieli cię poznać.
Natychmiast zrozumiał i poczuł się dziwnie. Grzecznie przywitał się najpierw z mężczyzną, potem z kobietą, ale nie powiedział ani słowa. Zdążył przyzwyczaić się do myśli, że będzie tu mieszkał przez wieczność, aż w wieku osiemnastu lat spakuje manatki i wyruszy na podbój świata. W jego życiu już nigdy nie miało być rodziny. Mimo to odpowiedział na kilka pytań dotyczących szkoły i kolegów, a kiedy pani Cole poprosiła, żeby wrócił do siebie, bardzo szybko opuścił gabinet, byle nie patrzyć McLarenom w oczy. Serce biło mu jak szalone, kiedy wspinał się po schodach; nigdy dotąd potencjalni rodzice nie potraktowali go tak normalnie. Jak dziecko, którym był, choć nigdy tak o sobie nie myślał. Zatrzymał się w połowie drogi do sypialni i na palcach wrócił pod drzwi do pokoju, w którym opiekunki przyjmowały gości. Przykleił ucho do dziurki od klucza i wstrzymał oddech.
— …moim zdaniem jest idealny, nie wiem, Eugene, jak uważasz?
— Ale czytali państwo opinie? To jest… no, nie tylko te szkolne? W grudniu będzie rok, jak Fletcherowie… taka zaprzyjaźniona rodzina, zabrali od nas kilka dzieciaków… odesłali Toma z powrotem. Mówili, że straszył dzieci, jednego podobno na śmierć… — Usłyszał napięty głos pani Cole i aż zawrzał z gniewu. — Policja niby ustaliła, że to wypadek, ale on w ogóle jest jakiś dziwny, inne dzieci się bawią, kopią w piłkę, a ten tylko się włóczy i znosi te swoje książki… co on tam z tego wie, większość nie jest nawet po angielsku… Naprawdę odradzam, Tom to inteligentny dzieciak, ale będą mieli państwo same problemy. Oddali go już drugi raz.
— Są jakieś dowody, że to on przyczynił się do śmierci tamtego chłopca? — zapytał mężczyzna, ale nie padła żadna odpowiedź, więc kontynuował: — Być może potrzeba odpowiedniego podejścia, które, wydaje mi się, mamy wraz z żoną. Zapewnimy mu odpowiednie warunki do nauki i pomożemy w wyborze szkoły… Pani wybaczy, sam jestem nauczycielem i dzieci z takimi zdolnościami należy tylko odpowiednio pokierować, a nie wręczyć kij i pognać z krową w pole.
Zapadło niezręczne milczenie przerywane głośnym tykaniem zegara; Riddle nasłuchiwał w napięciu, jednocześnie wściekły na panią Cole i ciekawy, jaka decyzja zapadnie. Poczuł się mile połechtany słowami pana McLarena, choć wcale nie miał ochoty na dalsze zmiany. Szczególnie bolała go myśl o utracie wolności, którą zyskał po powrocie z gospodarstwa.
— Szukamy już trzy lata — rozbrzmiał ciepły, kobiecy głos. — Przez trzy lata nie poczułam tego, co czuję teraz. Po prostu wiem, że to jest Tom. Jeśli zechce, jesteśmy skłonni zabrać go od razu, chociaż pewnie będzie potrzebował kilku dni, żeby przyzwyczaić się do nas i pożegnać z kolegami…
— Och, zapewniam panią, że nie.


Pojechał z McLarenami jeszcze tego samego dnia ze świadomością, że znów rozpocznie kolejny rok w nowej szkole. Choć całe jego życie przewracało się po raz trzeci, nie potrafił myśleć o niczym innym i to napełniało go wściekłością. Okazało się, że dla jego dobra nowi rodzice byli skłonni wozić go do dawnej szkoły, by nie musiał kolejny raz zmieniać środowiska — to poświęcenie wywołało w nim jeszcze większą niechęć do starszego małżeństwa. Stary Fiat zajechał pod kamienicę z czerwonej cegły, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, ale Londyn wciąż tętnił życiem. W innej sytuacji Tom wybierałby się właśnie na codzienny spacer po centrum miasta, ale nie dziś. Pan McLaren wziął podniszczoną walizkę, a jego żona zaprowadziła chłopca na górę.
— Tu będziesz spał — powiedziała, otwierając drzwi do pokoju na poddaszu. Przestronny i ładnie umeblowany, czekał, aż zamieszka w nim mały chłopiec, ale Riddle wciąż pozostawał sceptyczny. Wszedł do środka, starając się nie zdradzać zakłopotania. — Możesz mi mówić Jolene, a mój mąż to Eugene. Pracuje w szkole podstawowej, a ja daję lekcje muzyki, czasami przychodzą tu uczniowie. Jeśli będziesz chciał, ciebie też nauczę, gra na pianinie to piękna sprawa i wcale nie jest „dziewczyńska”.
Zachichotała przyjaźnie, lecz twarz chłopca nawet nie drgnęła.
— Nie powiedziałem, że gra na pianinie jest „dziewczyńska”.
— No tak, ale chłopcy w twoim wieku wolą inne rozrywki. Słyszałam, że lubisz czytać. Pewnie jakieś przygodowe, Robinson Crusoe czy…
— Ja nie jestem jak chłopcy w moim wieku.
Pan McLaren wyraźnie się zmieszała, ale dała to po sobie poznać tylko przez ułamek sekundy, co nie umknęło uwadze Toma. 
— No dobrze. To rozpakuj się i zejdź na dół, kiedy odpoczniesz. Kolację jemy o dziewiętnastej trzydzieści.
Wychodząc, uśmiechnęła się do niego; Riddle patrzył, jak odchodziła, a kiedy zniknęła za drzwiami, odwrócił się i podszedł do okna. Wychodziło na ruchliwą drogę, ale chłopak przywykł do ulicznego hałasu. I znów obudził się w sierocińcu, nieświadomy, że kilkanaście godzin później położy się w nieswoim łóżku, w nieznanym domu, udając syna obcych ludzi, ale dopiero teraz wywołało to w nim niepokój. Howardowie traktowali go jak ślicznego pieska do zabawy, u Fletcherów układ był jasny — zapłata za pracę, kara za obijanie się, a w Wool’s robił, co chciał, uważając tylko, by nie złamać obowiązujących reguł. Nikt o nim nie myślał, jakby stanowił jedynie przedmiot, który można zabierać i oddawać na okrągło. To wszystko wydawało mu się zupełnie naturalne i dopiero teraz, kiedy ktoś pomyślał, co czuł, stracił grunt pod nogami. A Tom nienawidził balansować w próżni.

Riddle zadomowił się bardzo szybko. Puste regały wypełniły się książkami, które go interesowały, ogromny, drewniany globus — często używany — przestał zbierać kurz, jedynie kamienica pozostawała równie cicha. Chłopiec znów bardzo rzadko się odzywał, choć w szkole nauczyciele niezmiennie chwalili go za ponadprzeciętną aktywność. Im bardziej McLarenowie się starali, tym wyższy rósł mur, którym się od nich odgradzał. Bez trudu przyzwyczajał się do skomplikowanej etykiety, samotności, trudów pracy na wsi i niezależności, lecz czułość stanowiła dla niego poziom nie do przeskoczenia. Reagował na nią chłodem i uczynnością, choć miał ochotę potrzaskać te wszystkie fotografie, którymi Jolene obstawiła gzyms kominka, parapety i komody w całym domu. Z każdej ramki spoglądało na niego to samo lodowate, dojrzałe ponad wiek oblicze pomiędzy uśmiechniętymi twarzami nowych rodziców. Wciąż wolno mu było wychodzić i wracać o umówionej godzinie, nawet jeśli było to po dwudziestej pierwszej, McLarenowie nie wtrącali się w to, co robił, ale okazywali mu zainteresowanie, pozostawiając uchyloną furtkę, gdyby Tom chciał się do nich zbliżyć. I to właśnie go przerastało. Wciąż pamiętał o podsłuchanych słowach pani Cole. Straszył dzieci… w ogóle jest jakiś dziwny… Naprawdę odradzam. Ostatnie dźwięczało mu w głowie, jakby opiekunka wykrzyczała mu to prosto do ucha.

Przez kamienicę McLarenów często przewijali się młodzi ludzie, o których wspominała Jolene, ale Tom lubił te odwiedziny. Siadał na pierwszym stopniu w cieniu wielkiego kredensu i przysłuchiwał się dźwiękom — najpierw ładnym, czystym, potem topornym i zniekształconym, które z lekcji na lekcję coraz bardziej przypominały te grane przez nauczycielkę. Raz przyłapała chłopca na podsłuchiwaniu, ale ani go nie zrugała, ani nie spuściła mu lania; kiedy uczennica wyszła, pani McLaren wzięła zawstydzonego Riddle’a i posadziła przy pianinie.
— Cały ciężar musisz oprzeć na tych kostkach — powiedziała, ustawiając jego dłonie w odpowiedni sposób. — Łokcie luźno. Jeszcze luźniej, palce też. Nie możesz ich napinać, bo będziesz miał problem z szybszymi przejściami. A teraz spróbuj…
Choć z boku wyglądało to bardzo prosto, a dźwięki, które wychodziły spod rąk Jolene, brzmiały pięknie i łagodnie, Tom nie potrafił zmusić klawiszy do odtworzenia tego, co usłyszał. Złościł się i nawet nie próbował tego ukrywać, a ona śmiała się słodko, zachęcając, by spróbował jeszcze raz i jeszcze raz. Uwielbiał te lekcje bardziej niż cokolwiek innego, ale nie ośmielił się przyznać tego nawet przed samym sobą.
— Nauka gry na instrumencie jest trudna i żmudna — powtarzała. — Nie możesz być dla siebie taki surowy, na wszystko potrzeba czasu. I naprawdę robisz postępy, zobaczysz, na Gwiazdkę zagrasz nam sonatę Księżycową.
Ale on był tak wściekły, że jedyne, czego chciał, to wyrzucić to z siebie i poczuć ulgę.
— Po co to wszystko? — zapytał cichym, napiętym głosem. Niewiele mu brakowało, by odskoczyć od pianina i wykrzyczeć całą niechęć do siebie, bo właśnie przez ich ciepło czuł się tak źle. — I tak mnie oddacie, możecie sobie darować udawanie miłych. Co, do idealnej rodziny brakowało bachora? Jak tak, trzeba go było sobie zrobić, kiedy nie byliście tacy starzy, a nie brać kota z sierocińca. Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej.
Powiedział to tak beznamiętnie, że gdy skończył, w salonie na długi czas zapadła martwa cisza. Jolene nie mogła wykrztusić słowa, zebrać myśli, patrzyła tylko, jak Tom lustrował ją lodowato. Zmarszczki wkoło jej bladych oczu pogłębiły się i przez moment wyglądała, jakby miała zamiar się rozpłakać — wtedy przez sekundę Riddle poczuł, że odzyskał kontrolę, ale kobieta odparła:
— Nie oddamy cię, Tom. Tutaj już mieszkał taki mały chłopiec, nazywał się Charles i często chorował. Prawie od urodzenia. Bardzo chciał być lekarzem, był zdolny i dobrze się uczył… jak ty… ale umarł, kiedy miał piętnaście lat. Przypominasz go. Nie urodziłam cię, ale mogę być twoją matką. Kocham cię. Nie musisz się tego bać…
— Nie boję się!
— Oczywiście, że się nie boisz — zaśmiała się łagodnie, już całkowicie spokojna. — Rozumiem, że potrzebujesz czasu, żeby się do nas przekonać, ale to, że masz rodzinę, to żadna słabość, nic strasznego…
— Nie boję się.
Ale tak naprawdę był przerażony. Od lat kontrolował wszystko i wszystkich, w każdym miejscu czuł się jak w swoim naturalnym środowisku, bo przewidywał, manipulował, a teraz miał wrażenie, że znalazł się w opowieści, której zakończenia nie znał. Słowa Jolene tylko utwierdziło go w niepewności — nie potrafił sobie wyobrazić, że ten dom miał być dla niego tym ostatnim. Że nie wszystkie drogi prowadziły do Wool’s.

Jego przykre słowa miały doprowadzić do powrotu do sierocińca, ale osiągnęły skutek, którego się nie spodziewał. Nie w McLarenach, lecz w nim samym. Spodobała mu się uwaga, którą od nich otrzymywał. Eugene zabierał go na strzelanie i to sprawiało Tomowi ogromną przyjemność; potrafił sprawić, że ptak dał się ubić, gdy wycelował w niego z dubeltówki. Jednakową radość dawała mu gra na pianinie, choć z muzyką nie radził sobie już tak świetnie, jak ze strzelaniem. Z nową matką i ojcem, którzy troszczyli się o niego, prawie zapomniał, jak u Fletcherów szukał towarzystwa węży i uciekał przed dzieciakami z sąsiedztwa. Jednak szczęście, które zaznał u McLarenów, okupił cierpieniem poza domem. Szybko się przekonał, że dla jego szkolnych kolegów wiek Jolene i Eugene’a okazał się doskonałym tematem do żartów.
— Leć, Riddle, trzeba wypucować sztuczną szczękę mamusi — zawołał Davies, kiedy na korytarzu rozbrzmiał dzwonek, a chłopcy rzucili się do wyjścia — i zmienić pieluchę ojczulkowi!
W innej sytuacji Tom spokojne wyszedłby z klasy, a Willowi Daviesowi w drodze powrotnej przydarzyłoby się coś złego, ale nie teraz. Riddle poczuł się jak podczas pierwszego posiłku, kiedy wrócił od Howardów. Błyskawicznie znalazł się przy chłopaku, żeby okładać go na oślep. Nie słyszał wrzasków pozostałych, którzy zebrali się w ciasnym okręgu i dopingowali, dopóki nauczyciele ich nie rozgonili. Nie czuł bólu, puchnącego szybko oka, krwi cieknącej z roztrzaskanej wargi. Tym razem chciał zabić, utłuc go na oczach wszystkich, ale odciągnięto ich od siebie, zanim jeden zrobił drugiemu krzywdę.

Tom milczał przez całą drogę samochodem, mimo że Eugene próbował z nim rozmawiać. Dyrektor zachował się mniej pobłażliwie. Wpisał chłopcom po naganie, zlał wskaźnikiem i wezwał rodziców.
Z Jolene było inaczej. Bez słowa posadziła go w kuchni przy stole, żeby przemyć zakrwawione kłykcie i opatrzyć poobijaną twarz. Atmosfera zgęstniała do tego stopnia, że stała się nie do zniesienia, ale kobieta zdawała się tego nie zauważać. W końcu Riddle nie wytrzymał.  
— Zrobiłem to, bo was obraził — odezwał się cicho. — Powiedział, że jesteście starzy.
— Przecież jesteśmy.
— Wiem, ale…
Urwał. Zawstydził się na samą myśl, że Jolene mogłaby się dowiedzieć, jakie emocje w nim kipiały. Poczuł się wtedy taki słaby, kiedy ogarnęła go złość, a on nie potrafił jej powstrzymać, ale wiedział, że zrobił dobrze. Nawet teraz, kiedy siedział spokojnie z bolącymi, zabandażowanymi rękami, zdecydowałby tak samo.
Choć przestał bronić się przed rodzinnym ciepłem, jego fascynacja śmiercią nie osłabła. Wciąż uciekał w samotność, kiedy towarzystwo McLarenów stawało się zbyt uciążliwe, wałęsał się po mieście, zapuszczał w ulubione zakątki Londynu, czasami krążył w pobliżu Wool’s, żeby obserwować bawiące się na boisku sieroty. Nie czuł tęsknoty za tamtym miejscem, a ponure zadowolenie na myśl, że czeka go dobra przyszłość — dzięki sobie, nie McLarenom. Był wyjątkowy, a oni tylko to w nim dostrzegli. Sympatia, jaką do nich czuł, nie wykluczała okrucieństwa wobec innych. Po bójce z Daviesem musiał bardziej się pilnować, aby odzyskać zaufanie nauczycieli, więc dręczenie młodszych uczniów nie wchodziło w grę, lecz chłopak szybko znalazł satysfakcjonujące zastępstwo. Mieszał zboże z trutką na szczury i wysypywał na parapet, a potem obserwował, jak gołębie — jeden po drugim — padały na chodnik przed kamienicą. Kiedy nikt nie patrzył, znosił je wszystkie do pokoju albo chował za śmietnikami, aż trochę przygniły. Ilustrowane książki już nie zaspokajały jego ciekawości; oglądał kości i zastanawiał się, czy ludzkie szczątki wyglądały tak samo w różnym stopniu rozkładu jak zwierzęce. Z początku zbierał tylko piórka, ale z czasem zaczął kolekcjonować zasuszone ptasie truchła, które trzymał pod łóżkiem, by obserwować ich rozkład. Zbierał białe robaki do słoika i przyglądał się z mieszaniną poruszenia i wstrętu, jak pełzały jeden po drugim w charakterystyczny, pulsujący sposób.

Riddle nie przeżył jeszcze tak wspaniałych świąt i urodzin. McLarenowie nie obdarowali go jak Howardowie, nie miał u nich takiej wolności jak u Fletcherów i władzy jak w sierocińcu, ale czuł, że to było miejsce, w którym mógłby zostać na zawsze. Pierwszy raz świadomość, że traktowano go jak dziecko, nie wywoływało automatycznego sprzeciwu. Niestety znów tylko przez krótki czas.

Nim nowy semestr rozpoczął się na dobre, Jolene zjawiła się w szkole — blada, z napiętą twarzą i zaczerwienionymi oczami — by zabrać Toma z lekcji przyrody. Nim mu powiedziała, już wiedział, dziś rano ostatni raz widział Eugene’a żywego; nic innego przecież nie mogło tak nią wstrząsnąć. Lekarz potwierdził zgon dopiero trzy godziny po tym, jak jeden ze studentów znalazł w klasie martwe ciało nauczyciela. Zawał. Na pogrzeb zjechały się tłumy żałobników; Riddle jeszcze nie widział tylu ludzi w jednym miejscu, tylu łez i kwiatów, i choć sam zachował typową dla siebie beznamiętność, pierwszy raz było mu naprawdę przykro.

Ledwo skurzony śnieg odsłonił równie brudne ulice Londynu, ledwo świat ustatkował się po śmierci pana McLarena, cztery miesiące po jednym pogrzebie Tom musiał uczestniczyć w kolejnym. Padało. Obserwował lodowato, jak jasna trumna Jolene zjeżdżała na linach prosto do ciemnego dołu, a potem rosnący stos kremowych i białych wiązanek. W tej chwili stał spokojny i opanowany, ale jeszcze dwa dni wcześniej, kiedy znalazł ją sztywną i zimną w skopanej pościeli, zdemolował ze złości całą sypialnię. Była martwa od dnia, kiedy pochowano Eugene’a, ale dopiero teraz umarła naprawdę i tym zasłużyła sobie na dozgonną nienawiść Toma. Przekonał się, że tak naprawdę nigdy go nie kochała, nigdy nie była dobra, bo dobrzy ludzie nie umierają.
Oszukała go. Obiecała, że zostanie z nimi na zawsze, a dwa miesiące po pogrzebie wracał do Wool’s, bo siostra pana McLarena nie mogła dłużej zajmować się tak małym chłopcem. Ponowne odnalezienie się w sierocińcu okazało się znacznie bardziej bolesne, niż przewidywał. Dostał z powrotem swój stary pokój — smutny, zniszczony i opustoszały — i znów nikt nie chciał z nim rozmawiać, ale tym razem było inaczej. Tom nie czuł już tej przyjemnej satysfakcji jak po śmierci Stana. Miał ochotę rozszarpać każdego, kto łypnął na niego — w jego opinii — zbyt podejrzliwie; wiedział, co kłębiło się w ich głowach. Mimo że lekarz wykrył u Jolene niewydolność wątroby, chłopak czuł, że to jemu sieroty przypisywały wpędzenie tamtej kobiety do grobu. Prawie słyszał, jak pani Cole mówi kolejnej zainteresowanej parze: przestraszył ją na śmierć!
I naprawdę szczerze żałował, że pozwolił sobie na taką słabość. Gdyby trzymał się zasad, wróciłby tu silny i zadowolony, bez potrzaskanej dumy i złamanego zaufania. Bardzo szybko to naprawił. Nie miał już nikogo, kogo mógłby wykorzystywać do krzywdzenia innych, więc robił to sam, a w szafie gromadził swoje trofea, aby pamiętać o gniewie, który wtedy czuł. Wydawało mu się, że po tym, co stało się z McLarenami, już żaden dorosły nie będzie śmiał zawracać mu głowy, ale zaledwie kilka dni po powrocie do Wool’s ktoś zapukał do drzwi jego pokoju. Lekarz, jak się okazało, był niesamowicie zainteresowany jego ostatnim rodzicami i mówił do niego, jakby miał cztery latka. Tom miał dosyć.
— Umarli to umarli — powiedział tylko i odwrócił się plecami do mężczyzny.
Przychodził do Riddle’a regularnie przez następne trzy tygodnie, aby wraz z nadejściem wakacji oświadczył dyrektorowi, że chłopak nie potrzebował jego pomocy.
— Wszystko jest w najlepszym porządku, droga pani. Tyle razy go odsyłali, że już chyba wszystko mu jedno. Do widzenia — powiedział na odchodne, biorąc od pani Cole kapelusz.


Kolejne lato przyniosło Tomowi trochę szczęścia. Mógł w spokoju znikać na całe dnie i nie dbać o pozory. Choć odzyskał w szkole dawną pozycję, udawanie coraz bardziej go męczyło. Już dawno zauważył, że dysponował umiejętnościami, których próżno było szukać u jego rówieśników, a mimo to czuł się niedoceniany. I nie chodziło o lepsze stopnie czy talent do języków obcych; chciał usłyszeć, że jego zdolności świadczyło o wyjątkowości, nie o szaleństwie. Nudził się, kiedy jak co roku wyjechali nad morze. Nie było tam ani białej, piaszczystej plaży, ani przejrzystego nieba, ani lazurowej wody jak w książkach, które czytał, a wysoki, stromy klif nad posępną, szarą wodą. Jedyną rozrywką i małą tradycją stało się dla Toma napuszczanie węży na dzieci, które zalazły mu za skórę, ale oglądanie łez już dawno przestało być dla niego atrakcyjne. Pragnął silniejszych emocji i większego sprawdzenia się. Namówienie Amy Benson i Dennisa Bishopa na wycieczkę okazało się dziecinnie proste, zwłaszcza że z dziewczynką zaprzyjaźnił się jeszcze przed wyjazdem do McLarenów, a chłopiec mieszkał w Wool’s dopiero od stycznia, więc morze miał okazję zobaczyć pierwszy raz.
— Daleko jeszcze? Zimno mi — marudziła Amy, kiedy brnęli przez zarośniętą łąkę. Chmury przysłoniły słońce i zerwał się porywisty wiatr. — Wracajmy, pani Madison będzie krzyczeć, że sobie poszliśmy.
— Nie jojcz, jeszcze kawałek — mruknął Tom i odwrócił się z podłym uśmieszkiem. — Jak powiem pani Madison, że pokazałaś mi się bez majtek, to dopiero będzie krzyczeć. A Dennis potwierdzi, nie?
— To nieprawda! — zawołała, ale spłoniła się po same cebulki rudych włosów.
— Może i nie, ale to mnie uwierzy, bo jestem starszy. Dobra, jesteśmy.
Zatrzymali się tuż na krańcu klifu; Bishop jako pierwszy wysunął się naprzód i zerknął w dół, ale zakręciło mu się w głowie i szybko się cofnął. Zdenerwowana Amy dreptała w miejscu, rozglądając się na boki.
— Bardzo pięknie, Dennis, zobaczyłeś. Możemy już iść?
— Ależ nie, musimy pokazać mu więcej. Na dole dopiero musi być pięknie! — zawołał cicho Tom i stanął na samym skraju, tak że czubki butów wystawały poza krawędź skały. Dzieci zastygły w przerażeniu, ale on wyciągnął rękę w ich stronę. — Cały sęk w tym, żeby nie patrzeć w dół. 
Tym razem uśmiech ani słowa zachęty nie wystarczyły, żeby przekonać kolegów, więc musiał uciec się do kolejnej sztuczki; jak kilka lat wcześniej, kiedy wieszał królika Billa Stubbsa, przylgnął do ściany i zaczął pełznąć, ale tym razem w dół. Amy i Dennisa — jak na niewidzialnej linie — zaciągnął za sobą aż do samej skarpy. Kamienie w tym miejscu były gładkie od uderzających podczas sztormu fal, a mniej więcej po środku czarnej ściany widniał okrągły otwór prowadzący w głąb skały; dorosły musiałby się mocno pochylić, by się tam zmieścić, ale trójka dzieci wcisnęły się bez trudu. Tom wyraźnie czuł się jak w domu, śmiało krocząc najpierw ciemnym korytarzem, potem schodząc niżej po wyślizganych stopniach, natomiast sieroty trzymały się kurczowo za ręce, przyciśnięte do siebie ramionami, żeby nie zgubić się w mroku.
— Boicie się ciemności? — rozległ się w oddali jedwabisty głos Riddle’a; echo tylko zwielokrotniło ich przerażenie. Nie śmiały się odezwać, więc kontynuował: — Jest czego. Można się zgubić, a tu ciężko znaleźć coś do jedzenia. Podobno ludzie w takich sytuacjach szaleją z głodu i zjadają innych ludzi. Amy, gdyby Dennis postanowił się poświęcić, miałabyś co jeść przez rok. To chyba nie taki straszny los, co, Amy? Patrz, tu jest nawet słodka woda.
Dziewczynka wrzasnęła głośno, gdy niespodziewanie poczuła na sobie kropelki lodowatej wody; czerń w korytarzu była tak nieprzenikniona, a głos dobiegał ze wszystkich stron tak, że Toma nie dało się zlokalizować. Czuła tuż przy swoim boku, jak jej kolega drżał ze strachu, ale nawet nie pisnął.
— Chcecie, żebym was tu zostawił? — dopytywał się Riddle. — Odpowiadajcie!
— N… n-nie…
— No to róbcie, co wam każę, inaczej wybierzecie, kto kogo będzie zjadał. Stop.
Zatrzymali się, trzęsąc się z zimna i strachu, kiedy chłopak wyciągnął z torby zapałki i zapalił jedną; wątły, pomarańczowy płomień niespodziewanie powiększył się i zawisł wysoko w powietrzu, pod mokrym sklepieniem, rozświetlając całą jaskinię. Wtedy dzieci zobaczyły ogromną, niepokojąco nieruchomą taflę wody sięgającą aż po czarny horyzont. Abstrakcja tej sytuacji, otoczenia i złowieszcza beztroska Toma spowodowały, że dzieci zastygły jak dwa słupy soli, szeroko wytrzeszczając oczy.
— Widzisz to? — spytał cicho Riddle, wskazując na coś białego i wijącego się, czego wcześniej tam nie było. — Wejdź do wody i podaj mi. Zaraz. Zatrzymaj się. Chcesz zmoczyć ubranie? — Zacmokał karcąco. — Pani Madison dopiero by się wściekła. Rozbieraj się.
Dziewczynka drgnęła i zawahała się, ale pod wpływem srogiego spojrzenia chłopaka zaczęła rozwiązywać sznurowadła bucików. Dygocząc, powoli zdjęła fartuszek i szarą koszulę, starając się nie patrzeć na chłopców; Dennis dyszał z przerażenia, nie mogąc odwrócić wzroku od nagiej koleżanki, a Tom obserwował tę scenę z letnim zainteresowaniem. Jego twarz zapłonęła satysfakcją, kiedy czerwona ze wstydu Amy zsunęła ostatnią część garderoby i weszła do wody, niezdarnie zasłaniając się rękami. Pisnęła cicho, kiedy przebiła stopą lodowatą taflę, ale to, co miała przynieść, pływało znacznie dalej. Musiała zamoczyć się po samą szyję.
— Nie ociągaj się, bo obudzisz utopca i wciągnie cię pod wodę — zadrwił Riddle. — Wiesz, co to utopiec? To taki demon. Zamienia się w niego topielec… czyli osoba, która się utopiła… Jak myślisz, dużo ludzi się tu utopiło? Idź ostrożnie, bo możesz nastąpić na jakąś nogę albo głowę, a one tego nie lubią… te utopce.
I zaśmiał się okrutnie, wtórując szlochowi dziewczynki, która rzuciła się do przodu, żeby jak najszybciej pochwycić wijącą się białą serpentynę. Sekundę później jaskinię wypełnił jeszcze głośniejszy wrzask, Amy odskoczyła, poślizgnęła się, a woda przykryła ją na kilka chwil.
— T… tam… t-tam jest w-w-wąż…! — wykrztusiła, cofając się z szaleństwem w oczach, ale Tom stał już przy brzegu z wyciągniętą przed siebie ręką; jego twarz znów wykrzywiła się w paskudnym grymasie obrzydzenia.
— Mówiłem, że masz być posłuszna — warknął. — Albo mi go tu przyniesiesz, albo zawołam utopca i zje najpierw ciebie, a potem jego.
Bawił się wybornie, patrząc, jak pełzła w stronę dryfującego węża. Zamknęła oczy, biorąc w dwa palce martwe, zwiotczałe ciało, po czym wystrzeliła jak z procy, byle znaleźć się na suchym lądzie. Natychmiast sięgnęła po koszulę, ale Tom nie pozwolił jej się ubrać.
— O nie — prawie wyszeptał. — Jeszcze nie zasłużyłaś. I jak, ciepła woda? Dennis, nie chcesz sprawdzić? Nie? Szkoda. Co? Boisz się utopca? Nie utopca? To czego? — Spojrzał na porzucone na brzegu martwe ciało i parsknął śmiechem. — Tego? Przecież to nie żyje.
Trącił czubkiem buta nieruchomy ogon i jeszcze raz sięgnął do torby, z której wyciągnął najprawdziwszą, żywą żmiję; przysunął ją do ust i zaczął szeptać, a wąż skręcił się w jego dłoniach i zwrócił swój płaski łeb w stronę Bishopa. Chłopak pozieleniał.
— Ojej, Amy, wiedziałaś, że Dennis ma takie dziewczyńskie strachy? — zachichotał Tom i zbliżył się do niego; przysunął dłonie do pucołowatej twarzy na tyle, że język żmii niemal muskał jego wargi, a tamten, choć bezgłośnie szlochał ze strachu, nie był w stanie się cofnąć. — Dennis, nie gadaj. Jak chłopaki się dowiedzą… ano właśnie, prawie zapomniałem… Ta wycieczka zostaje między nami, nie? Jesteśmy przyjaciółmi i możemy mieć wspólne sekrety. Jeśli piśniesz słówko, powiem pani Madison i pani Cole, że widziałem, jak obmacujesz Amy. Wiesz, co to znaczy „obmacywać”? Jak to się robi komuś, kto tego nie chce, idzie się do więzienia. A ty — zwrócił się do dziewczynki — możesz się już ubrać. Swoją drogą… pryszczaty masz tyłek, śmieszny, nie, Dennis? Albo zwiedzanie zostaje między nami, albo powiem, że pokazujesz się chłopakom bez majtek. I żadna rodzina cię wtedy nie zechce. To co, ustalone? Fajnie. Możemy wracać.
Układ okazał się bardziej niż korzystny — Tom zyskał nowego przyjaciela, a Benson i Bishop zwiedzili jaskinię, do której nie każdy miał dostęp. Można powiedzieć, że zostali wybrani. Riddle pozwolił im doświadczyć, co to znaczyło być nim i to oni powinni mu dziękować, a nie szlochać i jęczeć, kiedy wspinali się z powrotem po stromym, imitującym schody zboczu. Gdy znaleźli się z powrotem na klifie, chłopak odwrócił się, żeby wciągnąć Amy na wysoki stopień i pomóc Dennisowi otrzepać spodnie.
— Och, nie mówiłem wam, że można tam zejść tędy? — Tom udał zaskoczonego i uśmiechnął się szeroko. — Zapomniałem. Przypomnijcie mi za rok, dobra? Jak się pośpieszymy, zdążymy na obiad.
Faktycznie zdążyli i nikt nie zauważył ich nieobecności, jedynie pani Madison ofuknęła Amy za rozczochrane włosy, a Dennisa za ogromną dziurę na kolanie. Tom jak zwykle pozostał niewidoczny. Ale nie uszło mu to tak zupełnie na sucho, jak się spodziewał, bo jeszcze tej samej nocy płacz Benson postawił na nogi całe Wool’s, a godzinę później wszystkie opiekunki już wiedziały.
Znowu Riddle.

— Znalazłem taką jaskinię, chciałem im pokazać i tyle.
— To dlaczego ona ryczy i ma koszmary, a Dennis nie pozwala zgasić światła? — warknęła pani Madison, doskoczyła do chłopaka i zaczęła nim potrząsać. — Gadaj, przebrzydły dzieciaku, bo dostaniesz takie lanie, jakie ci się jeszcze nie przyśniło!
— Lizzy, uspokój się! — syknęła pani Cole, a kobieta puściła chłopaka i zachwiała się, dysząc ciężko. — Tom, ale co dokładnie robiliście w tej jaskini?
— Nic — odparł cicho; nie wyglądał na ani trochę zdenerwowanego. — Tylko ją sobie zwiedzaliśmy. Niech ich pani zapyta.  
— A nie przestraszyli się czegoś? — dopytywała łagodnie. — Możesz mi powiedzieć, nikt cię nie zbije.
— No przecież pani mówię. Zwiedzaliśmy jaskinię i tyle.
I choć wersje Amy i Dennisa nie różniły się od wersji Toma, opiekunki nie mogły dłużej udawać, że nic się nie wydarzyło. Zawsze kiedy w Wool’s działo się coś podejrzanego, imię Riddle’a krążyło nad tym jak duch, dlatego dyrektor — po konsultacji z panią Cole i Madison — podjął decyzję o wezwaniu lekarza. Na stałe współpracujący z sierocińcem pan Spencer już kilkakrotnie rozmawiał z chłopcem, zwykle niedługo po powrocie od każdej rodziny, ale jeszcze nigdy nie udało mu się wykryć jakichś nieprawidłowości, więc i tym razem podszedł do sprawy jak zwykle — ze sporym sceptycyzmem.  
— Twoi koledzy będą potrzebowali mojej pomocy…
— Dobrze, ale ja nie potrzebuję, marnuje pan czas — przerwał mu, nie dbając, że zabrzmiał niegrzecznie.
— Nie w tym rzecz, drogi chłopcze. Gdybyś powiedział, co wydarzyło się wtedy w jaskini, mógłbym szybciej im pomóc. Nikomu nie powiem, obowiązuje mnie taka specjalna przysięga — odparł lekarz, ale Tom milczał. Siedział na łóżku z założonymi rękami i nawet nie patrzył w jego stronę, z wyrazem głębokiego oburzenia na twarzy. — Dobrze się dogadujesz z kolegami? Pani Cole mówiła, że niektórzy się ciebie boją po tym, co się stało z Amy i Dennisem.
— A co niby się stało? — warknął i spojrzał mu prosto w oczy. — Pan jest lekarzem, to niech mi pan powie. Już nic nie można zrobić, bo każdemu coś nie pasuje! Amy powiedziała, że Dennis jeszcze nigdy nie widział morza, no to poszliśmy mu pokazać, a potem znaleźliśmy jaskinię. Weszliśmy na chwilę, ale było ciemno, więc wróciliśmy!
Mężczyzna przez moment lustrował chłopca znad swoich okrągłych okularów.
— Dlaczego się denerwujesz, Tom?
— Bo mam dość gadania w kółko o tym samym! — wybuchnął. — Cały czas wszyscy mnie o to wypytują. Wy jesteście lekarzami, to ich leczcie, ja nie mam z tym nic wspólnego!
— Ale twoje opiekunki skarżyły się, zresztą dzieci też, że od kiedy znów zamieszkałeś w Wool’s, coś się zmieniło. I wcale nie na lepsze, Tom. Obawiam się, że chyba nie wszystko gra po śmierci Eugene’a i Jolene…
— Wszystko świetnie gra, po co pan w ogóle chce o nich rozmawiać. Ich nie ma — odpowiedział z naciskiem, już znacznie spokojniej. — Pan na siłę chce znaleźć we mnie jakiś problem. Nie jestem wariatem, ja chcę po prostu, żebyście mi dali święty spokój. Niech pan już sobie idzie, muszę się pouczyć.


Nie tylko pan Spencer próbował — jego zdaniem — czegoś się w nim doszukać. Amy i Dennisa wciąż dręczyły nocne koszmary, a po radosnych, krnąbrnych dzieciakach nie było już śladu, ale to dookoła Toma krążyły plotki o szpitalu. Chłopak ignorował to, dopóki ktoś nie powiedział mu tego wprost. Jego gniew rósł i znów mógł jedynie męczyć bezpańskie koty, wyobrażając sobie, że miały twarze opiekunek, lekarza i kolegów z sierocińca. Teraz był już przekonany o swojej wyjątkowości i o tym, że wszyscy mu zazdrościli. Nie potrafił znaleźć innego wytłumaczenia — urodził się z niesamowitymi zdolnościami, o których cały świat mógł tylko pomarzyć, dlatego postanowił zniszczyć go rękami tych żałosnych, przeciętnych beztalenci. Ale on im jeszcze pokaże…
Puk, puk, puk.
— Tom? Masz gościa. To jest pan Dumberton…


~ koniec ~


Tak bardzo nie umiem w narrację trzecio osobową, że czuję się jak pierwszy raz na łyżwach, ale uznałam, że w tym wypadku sprawdzi się lepiej niż pierwszoosobówka. Już dawno (być może jeszcze sprzed czasów liceum) nie poczułam, że tak bardzo spisać jakiś pomysł na tekst — tu, teraz, w tej chwili. I niby miał to być króciutki łan szocik, ale nie byłabym sobą, gdyby plany nie wyszły. Miniaturka miała powstać na premierę fanowskiego filmu o Voldemorcie, ale Bóg miał wobec mnie inne plany. Nie byłam w stanie tknąć Worda.

Co do miniaturki Na oczach Twoich, Boże — tak naprawdę chyba od trzech lat mam gotowy plan ramowy, więc tylko siadać i pisać, a porzucenie na moment jakiegoś pomysłu, kiedy jest w trakcie realizacji, nigdy nie było w moim stylu, ale — jak wyżej — już dawno nie przeżyłam takiego kopa, więc, po prostu przysiadłam i napisałam Toma, a miniaturka o Draconie i Harrym normalnie pojawi się w miejscu posta informacyjnego.

21 komentarzy:

  1. Mega mi się podoba, strasznie się w to wkręciłam i nie mogę się doczekać kolejnej części!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To niestety jednostrzałowiec, ale jeśli chcesz coś więcej o Tomie, to tutaj: https://darkness-love-riddle.blogspot.com

      Usuń
    2. Hej jak to jest z początkowymi rozdziałami na tym blogu co wyżej dałaś linka?

      Usuń
    3. Jak się do nich dostać? Jest spis treści, ale uzupełniony tylko do 20-kilku rozdziałów, więc dodałam też archiwum.

      Usuń
    4. Chodzi mi o to, że nie ma rozdziału od 13 do 24. Jest tylko napis Betowanie xD

      Usuń
    5. Aaach, to tak. Bo betuję (piszę od nowa), jak wejdziesz sobie bodajże w 25 odcinek, to zobaczysz dlaczego. XD Bo to dramat, opko potrzebuje porządnej poprawy. Właśnie sterczę nad rozdziałem trzynastym, to będzie kolejny tekst, który mam nadzieję niedługo wrzucić.

      Usuń
    6. Ok ok ok to czekam :D

      Usuń
  2. Widziałam na Proroku (śledzę go w miarę regularnie, bo dzięki niemu dowiaduję się, kiedy pojawiają się rozdziały - jestem zbyt leniwa, by przeglądać każdego bloga po kolei :D)posta, że nie wiesz, kiedy wrzucisz jakiś rozdział, trochę się przeraziłam... nie wiem, co się wydarzyło w Twoim życiu (mam nadzieję, ze to nic bardzo poważnego, chciałabym spytać, co się stało, lecz... wątpię byś chciała tutaj zwierzać się ze swoich problemów), ale życzę, abyś ,,przywróciła normalność'', bo brakuje mi Twojej twórczości. :) . Czekam na tę miniaturkę o Draconie i Harrym, oj, czekam, jestem na nią nakręcona. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powoli wracam do pisania, w końcu poza magisterką i zdjęciami nie mam nic lepszego do roboty w wolnym czasie, ale na Drarry trzeba będzie trochę poczekać. Niestety wypadałoby skończyć opko o Bartym. Jeszcze kilka rozdziałów i upragniony epilog. Tak blisko, a tak daleko. :V

      Usuń
  3. To dobrze, że wracasz. :)
    A niech tam, zaryzykuję i spytam (oczywiście, zrozumiem, gdy nie odpowiesz) - to co się takiego stało, że teraz pisanie sprawia Ci mniejszą przyjemność niż dawniej (czytam Twoje opka od dawna i zawsze mówiłaś, że uwielbiasz pisać)? Tak wnioskuję po tym fragmencie: ,,(...)w końcu poza magisterką i zdjęciami nie mam nic lepszego do roboty w wolnym czasie'' chyba że źle to zinterpretowałam, co jest bardzo możliwe. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubiłam i nadal lubię, po prostu w życiu czasem się wszystko przewraca i nie ma się chęci siadać do czegoś, co tak naprawdę jest tylko pasją. Rozumiem, że dla czytelnika to żadne wytłumaczenie (jak dla pani w szkole XD), ale zawsze lepsze takie niż żadne.

      Usuń
  4. Cześć, mam takie pytanie, niezwiązane w ogóle z tym opowiadaniem, ale... no, zapytam... Chodzi o to, że przez bardzo długi okres w ogóle nie miałam czasu dla ważnej dla mnie osoby (przyjaciel, nie chłopak)i... teraz będzie nawiązanie do jednego z Twoich genialnych opowiadań, mianowicie, do SCP - chodzi o tę scenę, gdzie Sophie zaśpiewała piosenkę w rozdziale ,,Ta piosenka to moje przeprosiny'', pomyślałam właśnie o takiej samej formie przeprosin (oczywiście wiem, że samo to nie wystarczy, ważne jest to, żebym w końcu zaczęła poświęcać mu więcej czasu) tylko nie wiem, jaką piosenkę mogłabym mu zadedykować (dobra, wiem, może to dziwacznie brzmi, że Cię o to proszę, ale w Siostrzenicy Czarnego Pana pojawiało się bardzo dużo piosenek w fajnym guście, może mogłabyś polecić mi jakąś odpowiednią do takiej sytuacji? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może właśnie ta piosenka Britney?

      Usuń
    2. Właśnie pasowałaby ta piosenka, tylko... czy ona będzie odpowiednia dla przyjaciela? Nie wiem, czy to nie będzie niestosowne, jeśli mam chłopaka, mimo że ten przyjaciel jest dla mnie bardzo ważną osobą w moim życiu... Jak myślisz, mimo tego mogę zadedykować mu tę piosenkę?

      Usuń
    3. Wybacz, że znów zawracam Ci głowę, ale... zależy mi na Twojej opinii, nie wiem, może dlatego, że znasz się na interpretacji i doborze piosenek do danej sytuacji - wnioskuję tak po Siostrzenicy Czarnego Pana, gdzie dużo było muzyki. :) Byłabym wdzięczna, jeśli pomogłabyś wybrać mi jakąś piosenkę, tak jak już wspominałam, miałaby to być piosenka dla przyjaciela za długotrwały brak czasu dla niego.

      Usuń
    4. Chodzi o to, zeby ta piosenka mówiła, że wciąż jest dla mnie ważny, mimo wszystko.

      Usuń
  5. I jeszcze jedno pytanie: czy to w ogóle dobry pomysł na moje przeprosiny w takiej sytuacji? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko zależy od przewinienia; jeśli jest poważne, sama piosenka może nie wystarczyć i warto byłoby zadośćuczynić. Albo po prostu dać mu czas na przebaczenie.

      Usuń
    2. Co do przewinienia, no już od prawie 2 miesięcy prawie w ogóle nie miałam dla niego czasu, nawet wieczorami (zazwyczaj to właśnie wtedy rozmawialiśmy/pisaliśmy, bo, wiadomo, za dnia żadne z nasi nie miało czasu). ten brak czasu wynikał głównie z nadmiaru nauki, no ale nawet, kiedy miałam trochę wolnego czasu, to zajmowałam się swoim hobby, a jego brzydko mówiąc ignorowałam, nie wiem, może już nie jesteśmy tak blisko jak kiedyś, ale mimo wszystko on nadal jest dla mnie ważny, chciałabym to teraz jakoś naprawić... Poradzisz mi coś? Wiesz, nie wiem, jak mam się teraz zachować, co mu powiedzieć... i w jaki sposób zadośćuczynić... to znaczy... pewnie w taki, żeby na nowo zacząć spędzać z nim więcej czasu, ale chciałabym też najpierw jakoś przeprosić, tak pomyślałam o piosence (natchnęło mnie Twoje opowiadanie)...

      Usuń
  6. ,,(...) już dawno nie przeżyłam takiego kopa (...)'' - moja ukochana autorko, co się stało? :o

    OdpowiedzUsuń

Byłoby mi niezmiernie miło, gdybyś po przeczytaniu rozdziału wyraził swoją opinię na jego temat. Każda wypowiedź niezmiernie motywuje, pozwala pracować nad sobą i opowiadaniem.