środa, 24 grudnia 2014

Ja nie chcę wiele, ciebie i zieleń

Wydawało jej się, że nawrót choroby to najgorsze, co mogło ją w tej chwili spotkać, ale zaledwie dwa miesiące po tym, jak trafiła do Świętego Munga, wybuchła w Hogwarcie bitwa, jakiej jeszcze świat nie widział. Choć trwała zaledwie dobę, wszyscy o niej mówili, czarodziejskie radia nie interesowały się nawet kolejnym romansem rozchwytywanej gwiazdy Celestyny Warbeck, a w gazetach pisano jedynie o szkole (która stała się jeszcze bardziej historyczna) i ministerstwie. Dlatego ciężko było nie zauważyć, że ostatnie wydarzenia miały ogromny wpływ na życia w czarodziejskiej społeczności. Praktycznie każdy mieszkaniec Wielkiej Brytanii odczuł na własnej skórze, co oznacza wojna, ale nie Marika Snape. Ona od początku swojego życia odczuwała na ciele jedynie chorobę. I nie zanosiło się, aby kiedykolwiek miało być inaczej. Wiedziała, że niedługo umrze, ale nie była pewna, czy zadławi się własną krwią, czy pęknie jej żołądek. A może uda jej się przeżyć na tyle długo, aby odkryć w sobie kolejny bolesny symptom? Kiedy trafiła do szpitala, z pokorą przyjęła chichot losu — najpierw leczyła innych, a teraz sama była leczona; prawdę powiedziawszy, byłaby bardzo zaskoczona, gdyby jej plany po raz kolejny nie rozsypały się w proch.
Znalazła sobie idealny czas na chorowanie — podczas gdy oczy świata skierowane były na palący się Hogwart, ona grzecznie płonęła w gorączce, leżąc w swoim nieprzyzwoicie miękkim łóżku. Koleżanki po fachu zmieniały jej pościel trzy razy w tygodniu, chyba że poplamiła ją krwią, bo akurat miała atak. Czuła, że zbyt niefrasobliwie podchodziła do swego stanu, lecz chorowanie stało się dla niej czymś tak naturalnym, że nie potrafiła o sobie myśleć jak o osobie zdrowej. Wiedziała, że za chwilę znów stanie na nogi i znów to ona będzie tą leczącą, bo taka była kolej rzeczy. Zdrowie, choroba, zdrowie, choroba. Najzwyklejsza sinusoida.
Całe szczęście, że dostała łóżko przy oknie.

— Dzień dobry! Jak się spało? Coś dla ciebie mam.
— No, jakoś tam… — wymamrotała, gramoląc się w łóżku.
Tę noc przespała naprawdę zaskakująco dobrze, biorąc pod uwagę trzy poprzednie dni nieustannego wymiotowania, a wczoraj odkryła na głowie kolejny łysy placek, co wcale nie dodało jej sił, choć spodziewała się czegoś w guście cieknącej z uszu krwi. Zawsze to trochę mniej bolesna opcja.
Uzdrowicielka była kobietą w średnim wieku i pracowała na oddziale urazów pozaklęciowych od ponad dwudziestu lat, więc doskonale wiedziała, jak ważne jest personalne podejście do pacjenta. Żwawa, energiczna, stanowcza i dobroduszna, czuła, że nie minęła się z powołaniem. Weszła do pogrążonej w ciemności sali i dynamicznym ruchem różdżki rozsunęła wszystkie rolety — promienie majowego słońca zaigrały na uśpionych twarzach chorych. W tym pomieszczeniu znajdowały się tylko trzy osoby: jakaś młoda kobieta, której niestety nadal nie udało się z powrotem przyprawić nóg, dziadek z sumiastymi, rudymi wąsami (nikt tak naprawdę nie wiedział, kim jest i dlaczego nie mówi) i Marika. Łóżko obok niej było wolne, więc miała obecnie trochę więcej prywatności, choć przez ostatnie dwa tygodnie musiała znosić towarzystwo upierdliwej starej czarownicy, której uzdrowiciele usiłowali odczepić od siedzenia jakiegoś przerośniętego błotoryja. To biedne stworzenie nie doznało żadnego trwałego uszczerbku na zdrowiu, ale wiedźma jeszcze przez kilkanaście dni musiała przebywać na oddziale, ponieważ w ślinie błotoryja była jakaś niezidentyfikowana substancja, która nieustannie wywoływała produkcję cuchnącej ropy w ranie.
Czarownica położyła na szafce nocnej jakieś papiery, po czym zabrała się do rozstawiania parawanu dookoła łóżka Mariki, podczas gdy dziewczyna próbowała przejrzeć na oczy po nagłym zetknięciu z promieniami słońca. Dostała codzienny zestaw eliksirów i miskę mdłej zupy mlecznej („Niestety, Mariczko, lepiej nie ryzykować”), a uzdrowicielka zajęła się starym czarodziejem, który zaczął przeżuwać róg swojej poduszki. Dziewczyna przełknęła pierwszą łyżkę gęstej, białej zupy i zaczęła po kolei odkorkowywać małe buteleczki. Było ich pięć, a każdą wypełniał płyn o innej barwie. Marika najbardziej nie znosiła tego zielonego, bo smakował jak pieprz i przez następną godzinę piekł w gardle, jakby naprawdę ktoś sporządził go z najostrzejszych przypraw. Wlała go sobie do ust i przepiła kolejną łyżką mlecznej zupy, ale i tak nie uniknęła tego nieprzyjemnego pieczenia; z pozostałymi eliksirami poszło jej już o wiele łatwiej, ale okropny posmak pierwszego jeszcze został. Sięgnęła automatycznie po leżącego na stoliku „Proroka Codziennego”, którego przyniosła uzdrowicielka — gazety i krótkie pogaduszki ze znajomymi magomedykami były jedynym jej dostępem do świata poza szpitalem. Na pierwszej stronie (niezmiennie od trzech dni) widniało ogromne zdjęcie zmęczonej twarzy Kingsleya Shacklebolta, a przez wysokie czoło czarodzieja przesuwało się hasło, które rozbawiło Marikę: Shacklebolt Chrystusem naszych czasów. Dziewczyna jeszcze chwilę chichotała z krzykliwego nagłówka autorstwa Rity Skeeter, ale szybko pominęła mdły artykuł o nowym ministrze, ponieważ jej uwagę przykuła krótka notka o Dolores Umbridge. Choć dziewczyna nie miała zaszczytu uczestniczenia w lekcjach eks-profesorki, zdążyła się już wiele nasłuchać o panującym w Hogwarcie dobrobycie, kiedy ta na krótko przejęła urząd dyrektora szkoły.
— Umbridge siedzi w Azkabanie, wiedziałaś o tym? — Marika zwróciła się do uzdrowicielki, która właśnie karmiła struchlałą kobietę bez nóg jakąś mdłą papką warzywną.
— Tak? No i dobrze, wredne babsko… Uwzięła się na mojego bratanka, po feriach zimowych chłopak nie chciał wracać do Hogwartu, to był jego pierwszy rok. A tak się cieszył… — Kobieta wyglądała na rozgniewaną, ale był to raczej efekt nagłego ataku kaszlu pacjentki; chwila nieuwagi, a uzdrowicielka już miała na twarzy i fartuchu kawałki utartego groszku z marchewką.
Marika oderwała wzrok od starej fotografii bardzo skrzywionej urzędniczki i przewróciła stronę, mijając średnio interesujący artykuł o oficjalnym mianowaniu Minerwy McGonagall na nową dyrektorkę szkoły, opatrzony ruchomym zdjęciem starszej czarownicy. Wiedziała, że teraz świat poza szpitalem był o wiele bardziej interesujący, że tworzy się historia, a ona bardzo chciała brać w tym udział. Był tylko taki maleńki szczególik, który wszystko utrudniał — ona sama. Ze znudzeniem przewróciła kolejną stronę gazety, nie spodziewając się już niczego spektakularnego („Jakby Rita kiedykolwiek napisała coś interesującego, co chociaż stało koło prawdy”), i w tej chwili żołądek podskoczył jej do gardła. A wszystkiemu winny był początkowo niepozorny nagłówek maleńkiego artykuliku, który głosił: Są już postępy w sprawie śmierci Severusa Snape’a. Marika z początku przeczytała jedynie imię i nazwisko dawnego dyrektora Hogwartu, a słowo „śmierć” rzuciło jej się w oczy dopiero po chwili, choć wcale nie poczuła się przez to lepiej. To, co mogła sobie w tej chwili pomyśleć i to, o czym zapomniała, nie miało żadnego znaczenia, bo już czytała:

Ciało byłego śmierciożercy zostało znalezione przed południem w dzień bitwy w sławnej Wrzeszczącej Chacie, a miejsce to wskazał sam Harry Potter. Przypominamy, że Chłopiec, Który Zwyciężył odmówił podania szczegółowych informacji dotyczących wydarzenia we Wrzeszczącej Chacie, choć wydaje się oczywiste, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać musiał przyczynić się do śmierci Severusa Snape’a. Na odwrocie zamieszczamy zdjęcia z miejsca zbrodni.


Dziewczyna zadrżała, automatycznie przewracając stronę. Jej dłoń sama sięgnęła po ukrytą pod brzegiem materaca różdżkę, kiedy wzrok padł na dwa prostokątne okienka z napisem Tylko dla dorosłych. Wystarczyło przyłożyć koniec różdżki, aby zdjąć zaklęcie maskujące. Choć fotografie nie były tak drastyczne, jak Marika się spodziewała, momentalnie pociemniało jej w oczach, kiedy ujrzała czarną plamę malującą się na równie ciemnej ścianie, pod którą leżało coś zawinięte w jakiś połyskujący całun, a gdzieś w lewym górnym rogu wędrowały czyjeś obute w wysokie trepy nogi. Drugie zdjęcie przedstawiało rozwścieczonego, zmęczonego i gestykulującego żywiołowo Harry’ego Pottera — jego twarz i dłonie umazane były czymś gęstym i szarym, ale Marika ani razu nie spojrzała na chłopca, tylko wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w ten wielki, czarny tobołek. Coś szeptało jej do ucha — nie, głupia dziewczyno, nie poruszy się.


Pozwoliła sobie na jedną łzę.
Bez żadnych większych emocji, których przecież nie potrzebowała. Dawno temu obiecała sobie, że te oczy wypłakały już wszystkie łzy, jakie mogła mu zaoferować, a serce dało mu wszystkie szansy, na które zresztą nie zasługiwał. Przecież miał to, na co zasłużył. Oboje wiedzieli, że to tylko kwestia czasu — kiedy dokonał wyboru, jego życie stało się piaskiem w wielkiej klepsydrze. A Marika, choć prawie przekonała siebie do słuszności swojej decyzji, z początku nie mogła uwierzyć, że Snape stracił przez Czarnego Pana dwie osoby, które szczerze go kochały. Była ciekawa, czy chociaż usłyszał ten złośliwy chichot historii.
Uzdrowicielka wykonała jakiś gwałtowny ruch ręką, przez co Marika automatycznie otarła z policzka ślad po samotnej łzie i rzuciła się w kierunku szafki nocnej, aby pozbyć się gazety. Bezmyślnie sięgnęła po kopertę, na której dostrzegła ładne, znajome pismo. Rozerwała ją i wyciągnęła liścik; serce zabiło jej mocniej na widok imienia Charlie nakreślonego wymyślnie zielonym atramentem.
Był tak… impertynencki! Wystarczyło, że stanął w przedpokoju, aby dać dziewczynie do zrozumienia, że nie pozostanie jej obojętny.
Marika z rozczarowaniem stwierdziła, że list nie był zbyt długi. Miała nadzieję na jakąś podniecającą relację z odbudowy czarodziejskiego świata albo chociaż na kilka słów o tym, czym Charlie miał się teraz zająć…
I to nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wszystko było w nim perfekcyjne, począwszy od punktualności, przez sztywną postawę, skończywszy na idealnie wypastowanych butach. I tak było zawsze, jakby Snape postawił sobie za punkt honoru, aby uchodzić za prawdziwego Księcia Eliksirów.
Nie, Charlie napisał, że proponowano mu jakieś kierownicze stanowisko w Departamencie Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, ale odrzucił je, tłumacząc się jakąś bardziej korzystną, nieistniejącą propozycją pracy w Rumunii.
Ani razu nie pomyślała, że ich ostatnie spotkanie naprawdę będzie tym ostatnim na wieki wieków, aczkolwiek rozsądek, którym starała się od jakiegoś czasu kierować, od początku prowadził ją do takich wieści.
Ale w postscriptum natknęła się na obietnicę spotkania! Miała się go spodziewać lada dzień, choć przez ten czas mogło się jeszcze wiele zmienić.
Wystarczy już tego przeżywania.
Umarł to umarł.

Marika naprawdę nie wiedziała, jakim cudem udało się jej przekonać ordynatora, aby pozwolił jej zatrzymać przy sobie różdżkę, ale używała jej bardzo sporadycznie, a nocami uzdrowicielka, która akurat miała nocną zmianę, chowała ją w zamykanym na klucz kantorku. Dziewczyna nie potrafiła się dopatrzeć w tym niczego dobrego — a, niech sobie poczaruje, póki jeszcze żyje. Tego dnia udało jej się użyć magii po raz drugi, kiedy przed obiadem wymknęła się do łazienki na papierosa. Nie była wysoka, więc musiała wspiąć się na sedes w ostatniej kabinie, aby sięgnąć uchylonego okna, ale tę sztukę opanowała już do perfekcji. W obecnej sytuacji doceniała każdą możliwość rozwoju, starając się nie słuchać boskiego rechotania.
Wróciła na ziemię, na wszelki wypadek zostawiając uchylone okno, aby smród dymu mógł do końca się wywietrzyć, i wrzuciła peta do sedesu. Cisnęła tam jeszcze trochę papieru toaletowego, aby niedopałek nie wypłynął, i szybko spuściła wodę. Zbrodnia doskonała. Opuściła łazienkę z poczuciem triumfu nad niczego nieświadomymi uzdrowicielkami, pamiętając, aby przed wyjściem umyć dokładnie ręce.
— Przyszłaś po autograf, co?
O mały włos nie zderzyła się z jasnowłosym mężczyzną, który najwyraźniej od kilku minut czatował pod drzwiami łazienki. Marika automatycznie przycisnęła dłoń do piersi, a drugą ręką upewniła się, że różdżka spoczywa bezpiecznie na dnie kieszeni jej satynowego szlafroka.
— Mam już kilka, dziękuję — odparła; nie było tak dalekie od prawdy, bo przez okrągłe dwa miesiące sterczenia na urazach pozaklęciowych zebrała już całkiem imponującą kolekcję zdjęć z autografami Lockharta, które teraz zalegały w jej szafce nocnej. I tym razem zapowiadało się, że jej zbiór za chwilę zostanie powiększony.
— Przysłano nowe fotografie, jeszcze nikt takich nie ma — mówił, ciągnąc ją za ramię w stronę dobrze znanego Marice pokoju. — Będziesz pierwsza. Pewnie się cieszysz, co? Ja bym się cieszył.
Kazał jej poczekać przed salą, ponieważ pani Parkinson miała właśnie zmieniany opatrunek na piersiach („Ona widzi przez parawan! Wczoraj cisnęła we mnie ziemniakiem!”), a sam przebiegł przez pokój i zanurkował pod łóżkiem, gdzie trzymał karton ze zdjęciami. W tej chwili bardziej niż zwykle przypominał duże dziecko. Zanim jednak zdążył znaleźć pudełko, Marika już była w połowie korytarza, chichocząc nerwowo. Choć często widywała Lockharta na oddziale (nierzadko udawało jej się uniknąć monotematycznej rozmowy z byłym profesorem), dopiero dzisiaj poczuła, jak na jego widok skręcają się jej wnętrzności. Przecież on opowiadał jej, jak nie znosił tego czubka z kwadratową szczęką. Skręciła na jeszcze jednego papierosa.

Punkt godzina czternasta: obiad. Uzdrowicielka wkroczyła do sali z szerokim uśmiechem na ustach, trzymając przed sobą uniesioną różdżkę, a nad jej głową frunęły równo trzy talerze, które wylądowały bezpiecznie na szafkach nocnych pacjentów. Kobieta bez nóg nawet nie mrugnęła, kiedy przy jej łóżku znalazła się porcja gęstej zupy z dyni, natomiast staruch od razu zainteresował się drewnianą łyżką wystającą z jego miski, więc przysadzista czarownica musiała bezzwłocznie się nim zająć. Marika jak zwykle została pozostawiona sama sobie, ale doceniła ten gest — przynajmniej trafiam łyżką do ust.
Sięgnęła po miskę wykonaną z grubego plastiku i prawie natychmiast musiała ją odłożyć, bo poczuła, jak wielka gula rośnie jej w gardle. Już teraz przeczuwała, że tego popołudnia nie będzie w stanie czegokolwiek przełknąć. Ale wiedziała, że będzie gderanie. Że niezjedzone, że znowuż schudła, że zupa to nie obiad… Dlatego skorzystała z okazji, kiedy uzdrowicielka próbowała wcisnąć staremu czarodziejowi kolejną łyżkę mdłej zupy, i jednym machnięciem różdżki opróżniła miskę, starając się pozostawić na dnie kilka kropel pomarańczowawego kremu, aby wszystko wyglądało przekonująco. Kolejna doskonała zbrodnia i kolejne zaklęcie tego dnia.
— Niezła próba. — Takiego komentarza Marika się nie spodziewała. — Niby taka dorosła, ale przestrzegać zaleceń uzdrowiciela to nie ma komu. Zobaczysz, jeszcze będziesz tego żałować, Mariczko…
— Tak, tak, z pewnością — mruknęła dziewczyna, machając lekceważąco ręką.
Wypadek z zupą należała do zamierzchłych czasów, bo Snape już była myślami gdzie indziej. Na spotkanie z Charliem czekała jak na zbawienie; aż ją skręcało, żeby popytać go o Hogwart, o bitwę, w której uczestniczył, o podróże, które odbył… Na wieściach z wypraw zależało jej najbardziej — chciała ujrzeć jakiś świat, który miałby inne ściany niż te pociągnięte pożółkłą olejną farbą. Choćby oczami wyobraźni. W centrum jej uwagi znalazłby się ktoś, kto nie miał tłustych włosów i czarnej szaty, w której świechtał co najmniej od ćwierćwiecza. Niemniej jednak była z siebie bardzo dumna, że tak ładnie udało jej się wyleczyć ze Snape’a. Nie uważała jednak, aby jej uraz miał związek z jakimś zaklęciem.
Uzdrowicielka zatrzymała się w progu i rzuciła pobłażliwie:
— A tego papierosa też poczułam.
Cholerny Sherlock Holmes, pomyślała, moszcząc się w za bardzo pościelonym łóżku. Na wszelki wypadek wyciągnęła z szuflady paczkę miętowych gum do żucia i wsunęła do ust jeden listek — ordynator nie byłby tak pobłażliwy, gdyby wyczuł od niej dym. Coraz bardziej miała dość tej atmosfery.
Napiłaby się burbona.

Wszystko dokładnie przygotowała. Łóżko otoczyła półprzezroczystym parawanem, różdżkę umieściła po prawej stronie łóżka, a „Proroka Codziennego” położyła na honorowym miejscu na poduszce. Marika chciała jeszcze raz przeczytać artykuł, ale tym razem bez żadnych emocji. Żadnego płaczu. Żadnego żalu. Chciała nad sobą zatriumfować. Był to czas poobiedniej drzemki, więc wiedziała, że nikt nagle nie wtargnie, aby wyrwać ją ze skupienia, lecz przez kolejną minutę poruszała się niespokojnie w otoczeniu koca i cienkiej kołdry. Czuła się tak, jakby za chwilę miała stanąć przed nim twarzą w twarz, a przecież wystarczyło tylko wyciągnąć rękę i przekartkować gazetę. Denerwowała się jak przed egzaminem z obrony przed czarną magią. Powoli odnalazła pożądaną stronę; Marika przyłożyła palec do litery S, po czym przesunęła nim z nabożną wręcz ostrożnością po imieniu i nazwisku Snape’a. Przez chwilę nawet wydawało jej się, że pergamin w tym miejscu był trochę bardziej szorstki niż wcześniej. Jednym ruchem różdżki zdjęła cenzurę z małych zdjęć wciśniętych pod krótką notką. Widok worka, w którym znajdowały się zwłoki Snape’a, wywołał w niej mniejszy żal, niż się spodziewała. Faktycznie mogła nad sobą zatriumfować. Przysunęła twarz do ruchomego zdjęcia, przycisnąwszy wcześniej obie dłonie do klatki piersiowej — nie wyczuła żadnej zmiany w rytmie serca. Znowu nerwowo zachichotała, przewróciła stronę i jeszcze raz przeczytała artykuł.
Nic.
Po tym wszystkim, co razem przeszli — kompletnie nic.
Była z siebie naprawdę zadowolona. Już nie uroni nad nim żadnej łzy, choć wiedziała, że czasami będzie go wspominać. Kiedy utwierdziła się w przekonaniu o własnej sile, przemknęło jej przez myśl, że chyba trochę przyczyniła się do jego śmierci. Albo przynajmniej przyczyniła się do właśnie takiej śmierci. Może wystarczyło trwać przy nim odrobinę dłużej, a wszystko potoczyłoby się inaczej. Mógłby liczyć wtedy na więcej łez.
Na końcu różdżki zapłonął maleńki płomyczek, który po chwili ogarnął całą gazetę. Marika trzymała ją w palcach, patrząc, jak ogień powoli marszczy pergamin i pochłania Są już postępy w sprawie śmierci Severusa Snape’a i resztę artykułu, którego treść znała już na pamięć. Przez ułamek sekundy korciło ją, żeby zachować ten egzemplarz na pamiątkę jako ostatnie namacalne wspomnienie o Mistrzu Eliksirów, ale głos rozsądku, który po raz kolejny odezwał się w jej głowie, zadecydował za nią. Patrzyła niewidzącym wzrokiem na kurczącą się w płomieniach gazetę, przed oczami mając niknącą twarz Severusa Snape’a. Nie zauważyła, kiedy ogień liznął jej kciuk, a dłoń automatycznie upuściła na poduszkę palące się resztki papieru.

Mały pożar, który wywołała dziewczyna z czternastki, był głównym tematem rozmów przez cały dzisiejszy wieczór. Dwie uzdrowicielki wpadły do sali i w jednej chwili ugasiły ogień, który zajął już szmacianą zasłonkę parawanu, a trzecia musiała odciągnąć starego czarodzieja na bok, bo zaczął wyrywać się do płomieni. Kiedy sytuacja została opanowana, wszystkie trzy łajały ociekającą wodą Marikę, groziły ordynatorem, przywiązaniem jej do łóżka i eliksirami uspokajającymi, a na koniec oddziałowa odebrała jej różdżkę, twierdząc, że dziewczyna jest niespełna rozumu. Kwadrans później wezwano uzdrowiciela kierującego urazami pozaklęciowymi, który również nie szczędził jej przykrości. Choć denerwujący jazgot kobiet nie zrobił na Marice wrażenia, w sercu poczuła lekkie ukłucie bólu, kiedy usłyszała od czarodzieja, że zawiodła jego zaufanie. Bez słowa skargi przyjęła pomoc pielęgniarki, która przyszła pięć minut później, żeby wysuszyć jej koszulę nocną i zmienić pościel na suchą i niezwęgloną. Nie miała też czelności protestować, kiedy jedna z wściekłych uzdrowicielek przyniosła jej Eliksir Słodkiego Snu. Nie miała czasu na myślenie o Snape’ie.
W pokoju panował przyjemny półmrok, bo żaluzje były opuszczone do połowy, a słońce zachodziło, tworząc na linoleum ciepłe, pomarańczowe plamy. Niby panował spokój, ale za zamkniętymi drzwiami słychać było jakąś krzątaninę, jakby właśnie kończyła się pora odwiedzin. I chyba w istocie tak było, bo Marika już nauczyła się rozpoznawać głosy pacjentów i znajomych uzdrowicieli, a teraz zdecydowanie przeważały obcy gwar. Było jej bardzo ciepło i wygodnie, choć czuła, jak coś zaczyna wiercić jej się pod skórą. Przyjemna senność mijała, ale dziewczyna za wszelką cenę chciała ją jeszcze przeciągnąć; ostatecznie poddała się, kiedy usłyszała znajome kroki.
Znów przyszła zrzędzić.
Szybko zamknęła oczy, udając, że jeszcze śpi. Podłoga zaskrzypiała jeszcze kilka razy i zrobiło się całkiem cicho, a Marika poczuła znajomy zapach perfum. Natychmiast otworzyła oczy i uniosła głowę. Nie myliła się. Stał w największej plamie światła, a jego długi cień ciągnął się przez całą salę aż do samych drzwi i kończył na progu. Nic się nie zmienił. Miał na sobie tę samą szatę, w której Snape widziała go podczas ich ostatniego spotkania w zeszłym roku. Ten sam hermetyczny uśmiech. Dłonie splecione w ten sam sposób.
— Ty tutaj — udało jej się wykrztusić.
Poczuła, że się czerwieni.  
— Ja tutaj. Spostrzegawcza jak zwykle — odparł z tą samą chłodną manierą w głosie.
Podszedł bliżej, a Marika poczuła intensywniejszy zapach perfum, który kiedyś sama mu wybrała. Choć nie wiedziała, jak ma interpretować tę wizytę, pomyślała, że to nawet uroczy gest z jego strony.
— Milutkie. — Spodziewała się tego słownego flirtu, który niezmiennie towarzyszył ich rozmowom nawet po kilku latach od zalegalizowania ich zażyłości.
Materac ugiął się nieznacznie, kiedy Severus Snape usiadł na skraju jej łóżka mniej więcej na wysokości jej łokcia. Przez chwilę lustrowali się nawzajem wzrokiem i ciężko było powiedzieć, w którym spojrzeniu tlił się większy żar. Marika miała pustkę w głowie, jakby zapomniała, co działo się przez ten rok, kiedy byli od siebie oddzieleni. W końcu mężczyzna wyprostował się, przerywając grę.
— Dobrze. A teraz powiedz mi, jak ty się czujesz — odezwał się już trochę bardziej przyjaźnie, aczkolwiek każdy, kto go znał, powiedziałby, że po prostu oszczędził sobie nadmiaru ironii.
Marika uniosła dłonie, jakby chciała wykonać jakiś bliżej nieokreślony gest, ale szybko opuściła je z powrotem na materac, wzruszając lekko ramionami. Nie potrafiła odpowiedzieć zgodnie z prawdą, ponieważ niczego już nie czuła. Ani nieznośnego mrowienia w mięśniach, ani tego rozkosznego ciepła wywołanego sennością. Jakby była we śnie. Przywołała na twarz jakiś koślawy uśmiech.
— Chyba dobrze — odparła, a oczy mężczyzny zrobiły się chyba trochę ciemniejsze. — Jeszcze chwila i uwierzę, że się stęskniłeś…
Szczupła ręka musnęła jego dłoń. Przez twarz Snape’a przemknęło coś czerwonego. Oczy jeszcze bardziej pociemniały i zapadły się w czaszkę; ciałem Mariki wstrząsnął nieprzyjemny szok, ale była już pod jego ciężarem. Teraz czuła to wyraźnie — jakby mięso chciało oderwać się od kości, ale coś ciasno je wiązało i przytrzymywało na swoim miejscu. Wnętrzności wywracały się jej to na lewą, to na prawą stronę, a dziewczyna chciała krzyczeć, uwolnić się jakoś od tego palącego bólu. Wydawało jej się, ze Snape ważył tonę; klęczał na jej brzuchu i tłukł ją pięściami po piersiach, ramionach i dłoniach, którymi usiłowała desperacko zakryć twarz. W pewnej chwili poczuła w ustach smak krwi, kiedy ten jeszcze mocniej i szybciej okładał ją rękami, jakby walił w bęben. I szeptał:
— Mariczko, Mariczko, Mariczko…
Było w tym syku coś lubieżnego, coś obrzydliwie nieprzyzwoitego. A ona miała zawiązane gardło i jedyne, co mogła w tej chwili zrobić, to próbować go z siebie zrzucić. Zaprzestał bezcelowego bicia, ale tylko po to, aby wymacać lodowatymi palcami jej małe piersi, do których teraz usiłował się dostać. Marikę zalała krew.
Mariczko!

Poczuła nagłe uderzenie w twarz. 


Uzdrowicielka przywykła do tego, że jej ulubiona pacjentka nie reagowała na wybudzanie, ale i tak mimowolnie powtarzała jej imię, kiedy potrząsała nią i rzucała Enervate, dopóki źrenice dziewczyny nie zaczęły reagować na światło, a atak powoli ustępował. Tym razem było o wiele gorzej, bo jej ciało zalały krwawosine plamy, a spomiędzy zaciśniętych powiek wytrysnęła krew. Serce w kobiecie zamarło, ale musiała zachować spokój i przytomny umysł. Drżącymi rękami i z niemałym trudem przypięła dziewczynę skórzanymi pasami do łóżka, po czym wybiegła z sali, aby po chwili wrócić z kieszeniami pełnymi eliksirów i drugim uzdrowicielem do pomocy. W tym czasie Marika dostała wstrząsów, aż łóżko szurało wezgłowiem o ścianę; czarodziej przygwoździł je własnym ciężarem, a uzdrowicielka usiłowała podać pacjentce jakąś przezroczystą miksturę z małej fiolki. Nie dość, że eliksir nie przyniósł oczekiwanego efektu, to jeszcze wylał się z ust czarownicy wraz z czerwonawą pianą, która z sekundy na sekundę ciemniała i gęstniała, aż zmieniła się w czystą krew. Młody uzdrowiciel skrzywił się na ten widok, ale nie miał czasu na roztkliwianie się, bo uzdrowicielka chlasnęła go różdżką po łapach i nakazała, aby wziął się w garść i przewrócił dziewczynę na bok. Ona w tym czasie rozgarnęła koszulę nocną na jej piersiach i przytknęła koniec różdżki do mostka. Silny impuls wstrząsnął wątłym, napiętym ciałem, a serce na moment przestało bić. Członki dziewczyny sflaczały, a nieustający potok krwi wytaczający się spomiędzy spieczonych warg zwolnił. Jeszcze jeden impuls, a ciało znów zadrżało, ale tym razem puls wrócił do normy, a oddech się odblokował. Choć na zewnątrz wszystko się unormowało, w środku odeszło coś ważnego, a podświadomość cicho wymruczała — choć on już nie żyje, nadal powoli cię zabija. I w końcu to zrobi. 

~ koniec ~

To miniaturka napisana dla Mariki Snape.
Dzisiaj odkryłam, że potrzebuję bata, żeby coś opublikować. To mój ostatni dzień, który mogłam w pełni poświęcić na pisanie, bo za chwilę sesja. Sesja 2016.
Nawet nie chce mi się pisać o tym,
że potrzebowałam roku na napisanie tej miniaturki,
bo osiągnę jeszcze większy poziom żenady (jeśli to w ogóle możliwe).
Aczkolwiek przyznam, że pisanie o cudzej OC jest bardzo trudne.
Miałam dwa plany ramowe, które musiałam wypieprzyć do kosza, i dopiero trzeci zrealizowałam. Czyli normalnie napisałam trzy miniaturki z Seviką.
Kolejna opowieść to Dramione, aczkolwiek już ostrzegam — nie będzie ani fajnie, ani przyjemnie.

Tekst zbetowany.  

5 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. Yup, w trakcie pisania. :) Musiałam całkowicie zmienić koncepcję, ale generalnie jestem bardziej zadowolona, choć miniaturka będzie krótsza. Poprzednia bardziej zalatywała mi moim pierwszym Bellamortem. xD

      Usuń
  3. Przepraszam, jeśli umieszczam komentarz w złym miejscu :)
    Zapraszam do czytania mojego nowego opowiadania:
    http://malfoyhermiona.blogspot.com/

    Ministerstwo uchwala ustawę o małżeństwie, by ponownie zaludnić świat po wojnie. Hermiona Granger zostaje sparowana z Draco Malfoyem. Czy to kiedykolwiek będzie związek wypełniony miłością, a nie nienawiścią? Dramione!

    OdpowiedzUsuń

Byłoby mi niezmiernie miło, gdybyś po przeczytaniu rozdziału wyraził swoją opinię na jego temat. Każda wypowiedź niezmiernie motywuje, pozwala pracować nad sobą i opowiadaniem.