+18
Dzień
pierwszy
Widzę mleczną biel nawet
wtedy, kiedy zamykam oczy, mój umysł jest jak kartka papieru. Niezapisana. To
chyba ją widzę. Nie potrafię sobie przypomnieć żadnych zdarzeń, jakbym się
dopiero urodziła, chociaż pamiętam, że nazywam się Hermiona Granger i jestem
czarownicą. Szlamą, ale jednak czarownicą. To, że nie pamiętam nic więcej, musi
mieć chyba jakiś związek z moim statusem krwi, bo słowo szlama nie brzmi zbyt pozytywnie. Jakbym komuś z tego powodu
zalazła za skórę. Chyba nadal jestem pod wpływem tego czegoś, bo myślę zbyt powolnie, a czuję, że stać mnie na
więcej. Wydaje mi się, że znam swój temperament. I to chłodne podejście do
obecnej sytuacji nie jest ani ludzkie, ani tym bardziej typowe dla mnie. Przecież
oślepłam. To powoli na mnie spływa, ale wciąż nie robi żadnego wrażenia, bo
przecież nie pamiętam, jak to jest widzieć, choć wiem, że się widzi. Że to coś zdrowego.
Musiałam chwilę wcześniej
spać, bo kojarzę uczucie powolnego rozbudzania. I to się właśnie dzieje. Doszło
do mnie, że uszy wypełnia mi jakieś dzwonienie, ale dopiero teraz to
wychwyciłam, jakbym po kolei uruchamiała otępiałe zmysły. Z tym że nadal
niczego nie widziałam i niczego nie słyszałam, a dodatkowo właśnie poczułam
brak czucia w kończynach. Odczuwanie szło zbyt mozolnie i nadal bez grama
emocji. Choć wiem, że to nienaturalne, czuję, że mam tak od początku.
Pytanie — jakiego. Bo przecież nie urodziłam się dzisiaj.
Przeraża mnie ta znieczulica,
choć tak naprawdę nie odczuwam żadnego strachu, jedynie pamiętam, jak to jest
się bać. Najprawdopodobniej źle zinterpretowałam czas, bo nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że to najwyższa pora, aby ktoś się mną zainteresował. Bo przecież
muszą jeszcze istnieć jakieś ktosie,
choć teraz nie mogę sobie przypomnieć, jak wygląda ludzka twarz. Ale wiem, że
człowiek posiada twarz. Znów pojawiło się wspomnienie uczucia, tym razem
frustracji — niewiedza mnie drażni. Przez jakiś czas (jakiś jest dobrym pojęciem) oswajałam
się z tą nowinką i wywnioskowałam, że im więcej myślę, tym bardziej oplatają
mnie liny. Tak. Liny to chyba najlepsze porównanie.
Zrobiłam mały eksperyment
i powiódł się. Przestałam wytężać pamięć i nareszcie coś
puściło — poczułam się lekka. I to jest przyjemne. Jakbym była
zawieszona w próżni, a dodatkowo odkryłam coś nowego — nie czuję nóg
ani rąk. Jestem samym korpusem. Wiszę z tą myślą już od dosyć dawna i nadal
niepokojąco przeżywam tę lekką świadomość swojego chyba kalectwa. To poczucie było najbliższe poczuciu wiszenia.
Dzień
drugi
Chyba. Uznałam, że drugie
małe odkrycie będzie wyznacznikiem rozpoczęcia kolejnego dnia. Wszystko kręci
się dookoła uczuć, ale nie tych pamiętanych, wyższych, lecz tych wychodzących z
ciała. Jeszcze kilka razy próbowałam wyplątać się z lin, ale nic z tego. Do
tego zaczęłam podejrzewać, że one muszą mieć świadomość podobną do mojej i
kontrolują mnie. Wystarczyło, że pomyślałam za mocno, a już jakiś magiczny
sznureczek się budził. Magiczny. To dobre słowo. Powiszę jeszcze jakiś czas,
może wymyślę coś przydatnego. Ale ostrożnie, żeby nie budzić sznureczków.
Dzień
trzeci
I znowu nikogo. Trzeci
dzień liczę od chwili pierwszego głodu, chociaż nie wydaje mi się, żeby
naprawdę minęło aż tyle czasu od mojego przebudzenia, bo nadal jestem wypoczęta.
Wspomnienie jedzenia było jedynie przebłyskiem, ale wystarczyło, żeby żołądek
skręcił się nieprzyjemnie. Co chwilę czuję, jak burczy mi w brzuchu, ale tego
nie słyszę, bo w uszach dalej mi brzęczy. Już do tego przywykłam, choć na
początku wydawało się to nieprzyjemne — w przeszłości musiałam być
trochę drażliwa. A może nadal jestem, tylko nie potrafię tego obudzić?
Mam dużo czasu na myślenie.
O dziwo, wcale nie myślę. Bierność drażni.
Dzień
czwarty
Przeliczyłam swoje siły. Spałam,
kiedy ktoś się przy mnie znalazł, ale to nie ma znaczenia, bo i tak niczego nie
słyszę. Pierwszy dotyk wywołał przyjemny dreszcz na karku, ponieważ był
delikatny. Jeszcze jeden dotyk, tym razem…
Dłoń w moich ustach!
Jedno zdecydowane
szarpnięcie i nie mam zębów. Potrzebowałam chwili, żeby ustalić, że to, co
uznałam za knebel, jest protezą.
Przesuwam językiem po zagojonych dziąsłach i powoli to sobie uświadamiam.
Przecież to tylko zęby. Ślepota i brak kończyn — to oddziałuje na
wyobraźnię znacznie mocniej, ale ja przejmuję się utratą zębów. Nie mogę
ustalić, dlaczego to mną tak wstrząsn…
Ten ktoś właśnie wetknął
mi coś między wargi i podrażnił podniebienie. To jest wąskie i śliskie. Od tego
bije miłe ciepło. Coś jakby… słomka? Instynktownie pociągnęłam, a usta wypełnił
mi jakiś słodki, gorący płyn. Ma taki znajomy smak… nie wiem… Wydaje mi się, że
gdyby miał przywołać jakieś wspomnienia, dotyczyłyby one czegoś sielskiego.
Dopiero w tej chwili
zdałam sobie sprawę z tego, jak jestem wygłodniała. Ssę, a w głowie kręci się ta
mleczna biel. Ciało mi ciąży, ciążą mi powieki. I nieważne, że dopiero się
obudziłam. Nie dbam o to, czy ktoś poza mną i „dobrymi rękami” tu jest. W tym
przyjemnym wirowaniu czułam jeszcze przez chwilę jakiś powolny
dotyk — dłonie na czole, policzkach, na oczach, ustach… Palce są
wilgotne, nerwowe, trochę zbyt inwazyjne… ale przyjemne. Dają oparcie w tej
niekończącej się bieli.
Dzień
piąty
Właśnie się obudziłam i
znów jestem głodna. Po napoju nie został nawet ślad. Wytrzeszczam oczy i próbuję
wychwycić jakiś ruch, ale to na nic, choć wczoraj wydawało mi się, że mignął mi
jakiś cień, ale teraz znowu jest całkowicie biało. Podejrzewam, że w tym
słodkim soku było coś… coś… Nie wiem. Moje myśli są jak zanurzone w smole. Po
przebudzeniu z trudem sobie przypomniałam, że to już piąty dzień.
Poznałam „dobre ręce”
zaraz po tym, kiedy wetknęły mi słomkę do ust. Może i bym się zawahała, gdybym
nie była tak wygłodzona. Powtórzył się scenariusz z wczoraj: wysiorbałam
łapczywie ostatnią kroplę płynu, a teraz „dobre ręce” gładzą. Niepewnie i
delikatnie, nieco dłużej. Nie chcą mnie skrzywdzić. Chociaż… poznałam w nich
frustrację, ale znów zawirowało mi w głowie… dotyk zniknął… o, i jeszcze raz.
Mocniej niż wczoraj…
Dzień
szósty
Wyczekiwałam „dobrych rąk”
od momentu, kiedy się obudziłam, ale nie przyszły. I dalej czekam. Nie dlatego,
że przyniosą jedzenie, nie. Od kiedy odkryłam, że gdzieś może kończyć się
granica bieli, nie chciałam już być sama. Myślenie
jest uciążliwe. Nadal jestem w kotle pełnym smoły.
Dzień
siódmy
Staram się spać jak
najwięcej. Nie czuję wtedy głodu. Próbuję wypluć tę gumową nakładkę, ale jest
przyczepiona zaklęciem. Chyba. Nie czuję jej, ale świadomość, że to nie należy do
mnie, jest nie do zniesienia. Po napoju nie ma już śladu, ale w głowie dalej mi
wiruje. Jestem wściekle głodna, ale myślę swobodniej. Teraz już wiem na sto
procent — w soku było coś, co mnie otępiało. Otwieram i zamykam usta,
ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Dobrze wiedzieć. Straciłam mowę.
Dotknęłam językiem dolnej wargi — jest spękana i ma dziwny smak.
Wytężanie pamięci nic nie daje, ale przynajmniej nie tracę ciągłości myślenia.
Chociaż… nie jestem pewna, czy świadomość w takim stanie to coś dobrego. Chyba
spróbuję jeszcze się zdrzemnąć.
Dzień
ósmy
Człowiek może przeżyć bez
wody pięć dni.
Dzień
dziewiąty
„Dobre ręce” chyba nie do
końca są takie dobre. Czy to jakiś test? Jak długo przyjdzie mi tu tkwić? Po co
to wszystko? Coś się zmieniło, nie mam już żadnych wspomnień uczuć, bo te
uczucia powoli budzą się ze snu. I wcale nie jest mi z tym lepiej.
Pomyślałam
o śmierci.
I
wpadłam w panikę.
Przed utratą pamięci
musiałam mieć jakieś poglądy co do najlepszego i najgorszego sposobu umierania,
ale nawet gdybym sobie je przypomniało, w tej chwili perspektywa śmierci z
głodu przeraża mnie bardziej niż wszystkie inne śmierci razem wzięte. Jest mi
zimno ze strachu. Wytrzeszczam oczy i mrugam powiekami, ale uparta biel nie
ustępuje. Wytężam słuch, ale dociera do mnie tylko ciche brzęczenie. Za plecami
mam coś twardego i płaskiego, pewnie ścianę. Próbuję wierzgnąć, ale to na nic,
bo przecież nie czuję nóg. Mam ochotę płakać, ale nie mogę się skrzywić ani
wydać z siebie najlżejszego dźwięku. Jakby ktoś zamroził mi twarz.
Coś mignęło dokładnie
naprzeciwko mnie. Tak! Jakiś delikatnie ciemniejszy kształt, jakaś szarość na
tle wyprasowanej bieli! Poruszyłam się lekko, ale wiem, że i bez tego „dobre
ręce” zaraz przy mnie będą, zaraz mnie nakarmią. To nic, że znów przestanę
myśleć, ważne, żeby napełnić żołądek, żeby na chwilę zabić ten ból. I nie
pomyliłam się, zimne palce spoczęły na moim policzku, dotknęły… prawie się
uśmiechnęłam… Ale zaraz. To nie są „dobre ręce”. Dotyk właśnie się urwał,
potrwał zaledwie momencik, ale to nie to, poznałam! Albo raczej… nie poznałam.
Zaczęłam poruszać się
niespokojnie, przerażona, że nie mogę umiejscowić osoby, do której należą
dłonie. Chcę wiedzieć. Tylko wiedzieć! Od dziewięciu dni ani raz tak bardzo nie
pragnęłam przejrzeć! Obecność nie zniknęła, nie, ona nadal tu jest, widzę
falującą szarość załamującą inne szarości, których wcześniej tu nie było.
I dopadła do mnie raz,
zdecydowanie.
Odwracam głowę, chcąc na
oślep unikać zetknięcia z tą postacią, ale od początku byłam na przegranej
pozycji. Dłonie są wszędzie na moim ciele, jakby były ich dziesiątki, a ja nie
mogę się ruszyć, bo ten dotyk jest znajomy, choć nie pamiętam go sprzed
dziewięciu dni. To są „złe ręce”. Natarczywe. Zimne. Nie błądzą jak te dobre,
one doskonale wiedzą, gdzie i w jakim celu się udać. Szarpią, popychają na
ścianę, a ja co chwilę odbijam się od niej i natrafiam na jakiś pofałdowany,
żywy mur. Dłonie chwytają każdą część mojego ciała, parzą swoim dotykiem, a ja
właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że jestem naga. W głowie mi zaszumiało i to
był pierwszy dźwięk, który usłyszałam.
Pojawiło się coś jeszcze.
„Złe ręce” trzymają mnie mocno, są niecierpliwe, jedna z nich chyba na chwilę
zniknęła, ale tylko na chwileczkę. I po to, żeby sprowadzić kolejne
nieszczęście. Coś mnie przeszyło. Fizycznie, boleśnie, cholernie boleśnie! To…
a ja nigdy… Chcę krzyczeć, żeby to znalazło ujście!
W tej chwili jestem tym
miejscem, które mam między nogami, jestem jednym nieznanym dotąd typem bólu,
który rozdziera, wwierca się prawie do wnętrzności. Nóż — do tego to
podobne.
…regularne fale gorącego
powietrza…
To się nie skończy.
Dzień
dziesiąty
Skończyło się. Czuję, jak
coś ze mnie wypływa. Nie ma już głodu i bolesnych skurczy żołądka, bo ja cała
jestem bólem. Ten ból jest największy na dole, w środku, ale rozchodzi się na
plecy. Ale najgorzej jest z myśleniem — myślę. I muszę znosić obojętność,
choć cały czas mam wrażenie, że powinnam być przerażona. Zhańbiona. To brzmi
naturalnie, a ja od tego odstaję. Jestem przerażona. Straciłam resztki
człowieczeństwa. „Złe ręce” wciąż są tak realne.
Bez przerwy próbuję
zasnąć, żeby nie musieć się znosić.
Za dużo czasu na myślenie.
Zdecydowanie za dużo czasu. Mój umysł chyba robi to złośliwie. Pełno słów,
urwanych frazesów… byle nie dopuścić do siebie tego, że chyba jestem
nienormalna, skoro potrafię tak wisieć i być spokojna.
Kątem oka dostrzegłam, jak
plamka szarości drgnęła i zaciemniła się.
Zmroziło mnie.
Drży mi cała twarz, ale ja
nie mogę się ruszyć, nie mogę się cofnąć, choć najchętniej stałabym się częścią
ściany. Automatycznie strzelam oczami we wszystkie strony, byle tylko mieć
wzrok poza zasięgiem twarzy tego kogoś. Zaskakująco silne palce wepchnęły mi do
ust słomkę — natychmiast poznałam jej kształt i zaczęłam ssać. Po
tylu dniach. Tyle czekania…
Mam ochotę się rozpłakać.
„Dobre ręce” wróciły. Po
czterech…? Po pięciu…? Ciągnie mnie na wymioty, ale łapczywie piję, wszystko
skupia się na ssaniu, jakbym sama stała się ustami. Kilka ogromnych łyków i już
po wszystkim, jeszcze na koniec zakrztusiłam się ostatnim łykiem i przez dobrą
chwilę kaszlałam, a „dobre ręce” odsunęły się i pozwoliły mi dojść do siebie.
Sapię, a w głowie mi się
kręci, ale raczej od nadmiaru tlenu. Szara, bezkształtna plama, którą są „dobre
ręce”, jest teraz trzema szarymi, bezkształtnymi plamami. Chyba lepsza była ta
biel, chociaż widzenie cieni znaczy jedno — nadal mam swoje oczy.
Wciąż nie mogę przeboleć
zębów.
Kolejny dotyk mnie
sparaliżował. Tym razem nie było miłego głaskania ani słomki, ale wilgotne
wargi na policzku, później niżej, niżej… w kąciku moich ust… I spocone palce na
szyi, na piersiach, biodrach… czuję je przez cienką warstwę ubrania… Serce chce
mi się wcisnąć do gardła. Czuję ten znajomy zapach słodkiej
lemoniady — tak, to są „dobre ręce”, ale robią mi to samo, co te złe.
Tamte cuchnęły cygarami, czystą szatą… a później jeszcze czymś. Krwią i czymś
mdłym, co później ze mnie wyciekło. I do tej pory ja tak cuchnęłam, właśnie to
sobie uświadomiłam. „Dobre ręce” chyba też, bo oderwały się ode mnie, owionęły
zimnym powietrzem, a przeraźliwie letnie, obojętne macanko się skończyło.
Jak i skończył się ten
dzień, ale ja nadal wiszę i myślę. Powtarzam sobie, że to już dziesięć dni. A
ile jeszcze przede mną?
DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ.
DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ.
DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ.
Dziesięć.
Po kilkunastu
powtórzeniach to słowo przestaje cokolwiek znaczyć.
Dzień
jedenasty
Jasność, która rozeszła
się po moim umyśle, na moment mnie zamroczyła. Obudziłam się i od razu
spostrzegłam szarość, nie biel, jak to było na początku każdego poprzedniego
dnia. Szarość jest od jakiegoś czasu trochę ciemniejsza, co pewnie znaczy, że w
pokoju jest zgaszone światło. No tak, przecież jestem tu sama, nie potrzebuję
wiele, bo przecież nie myślę. Przynajmniej oni tak sądzą, inaczej nie
pozwoliliby mi tutaj siedzieć samej. Myślenie jest niebezpieczne, a ja myślę coraz
sprawniej. Albo smoła nie jest już tak gęsta, albo ja nauczyłam się w niej
poruszać.
Tak, mój umysł jest dziś
zdecydowanie sprawniejszy, choć ja wolałabym powrócić do prostej, błogiej
tępoty. Na ciele nadal czuję „złe ręce”. Naprawdę zdarzenie sprzed prawie dwóch
dni wydaje mi się prawie nieinwazyjne, prawie tak normalne, jak jedzenie czy
wiszenie pod ścianą, ale coraz bardziej mnie to przeraża. Jestem nienormalna,
skoro tak myślę! Albo to myślenie nie jest normalne, dlatego tak o sobie myślę…
Za dużo myślenia o samym myśleniu, żeby tylko nie myśleć o „złych rękach”.
O tym, że to tylko
konsternacja. Nic więcej.
Cień jest tym razem dużo
mniejszy i o wiele bardziej ruchliwy, ręce też ma mniejsze, kościste i
długopalczaste. Dosyć przyjemne i neutralne, ale bardzo suche. Jedna dłoń
ostrożnie musnęła moje usta, które posłusznie otworzyłam, bo wiedziałam, że to
oznacza karmienie. Nakładka odkleiła się od moich dziąseł z wilgotnym
plaśnięciem. Prawie je usłyszałam. Słomka bardzo delikatnie dotknęła moich warg
i tkwiła tak, dopóki sama jej nie pochwyciłam. Stworzenie, które przyszło mnie
nakarmić, jest chyba całkiem uprzejme. Albo po prostu się wstydzi. Wydaje mi
się, że skądś znam ten eskapizm, to musi być jakieś odbicie mojego życia sprzed
tej cudacznej rzeczywistości.
Ostatni łyk, a słomka
wysunęła mi się z ust. Jak poprzedniego dnia — zero wirowania, a
żołądek wypełniony na kilka godzin.
Dzień
dwunasty
Teraz już jestem pewna, że
nie umieszczono mnie tutaj przez przypadek. Otworzyłam oczy i po prostu to wiedziałam,
wiem, że do pewnego momentu pojono mnie jakąś odurzającą miksturą i albo
przestano mi ją podawać, albo ja stałam się na nią coraz bardziej odporna.
Przypuszczam, że raczej to drugie, bo czuję… naprawdę czuję, że jestem silna.
Staram się nie myśleć o „złych rękach” i dość dobrze mi to wychodzi, aczkolwiek
przypuszczam, że moment konfrontacji z prawdą jest dopiero przede mną. Chcę to
jak najbardziej odwlec, ponieważ zaczęłam widzieć dla siebie szansę na
całkowite odzyskanie zmysłów.
Dzień
trzynasty
Pechowy. Skądś to wiem, a
to znaczy, że BYĆ MOŻE wraca mi pamięć. Nadal nie mogę wywnioskować, dlaczego
niektóre sprawy są dla mnie całkiem oczywiste, a niektóre znajdują się poza tą
powoli zapisywaną kartką. Pojawiła się taka myśl… całkiem prawdopodobna… że
może ktoś zmodyfikował mi postrzeganie świata. Skoro mógł wymazać pamięć,
zatrzymać myślenie, to musiał doskonale władać magią.
Ech, cały czas zapominam,
że moje życie toczy się w społeczności czarodziejów. To upokarzające, że jako
czarownica jestem skazana na to powolne, mugolskie… nawet nie mogę tego nazwać
życiem.
Nakarmiono mnie w
dokładnie taki sam neutralny i płochliwy sposób, jak dzień wcześniej, choć
nadal za każdym razem, kiedy ten ktoś wchodzi do pokoju, drżę, że tym razem
przyjdą „złe ręce” i znów to zrobią. Ale one przyszły tylko raz i już więcej
się nie pokazały. Niepokoi mnie jedno. „Dobre ręce” też przestały przychodzić.
Od chwili, kiedy próbowały posunąć się dalej, nawet się nie pojawiły. Przez
zdecydowaną większość czasu nie czułam żadnej obecności — ani tej
krzywdzącej, ani tej przynoszącej ulgę. To śmieszne, ale zaczęłam… mam jakieś
absurdalne wyrzuty sumienia.
Dzień
czternasty
Dostałam pić zaraz po
przebudzeniu i już to wydało mi się złowieszcze. Mały cień przyniósł ze sobą
strach i zaraził mnie nim, więc wiszę i boję się, oczekując najgorszego. Wiem,
że „złe ręce” dzisiaj przyjdą. Wiem to. Albo będzie to jeszcze coś gorszego, o
czym przecież nie mogę pamiętać. Te czternaście dni ciągnie się jak wieczność,
największą udręką jest czekanie. Nie, ja się na to nie godzę! Myślę już tak logicznie,
żeby to wiedzieć! To nieludzkie, nikt nie zasłużył na to, żeby go uwięzić,
pozbawić zmysłów i bawić się jak lalką, zapomniawszy, że ta lalka czuje i
myśli. Przede wszystkim myśli, i to całkiem trzeźwo!
Ja
zaraz oszaleję.
Coś mignęło.
Zastygłam w bezruchu. Nie
mogę się ruszyć, choć ciało podpowiada mi: uciekaj.
Czuję serce w gardle, jeszcze chwila, a je zwymiotuję. Już czuję ten zapach
czystej szaty, cygara… a teraz jeszcze wody po goleniu. A więc jest ranek.
Na ciele zjeżyły mi się
wszystkie włoski, a ja próbuję przylgnąć do ściany, żeby zwiększyć dystans
między mną a „złymi rękami”.
Teraz robi to powoli,
czuję, jak każda warstwa moich ubrań zsuwa się ze mnie i opada gdzieś w nicość.
Na podłogę. Dotknął mnie lodowatym palcem tam, gdzie za pierwszym razem czułam
nóż, a mieszanka dreszczy o różnych nasileniach obrzydliwości przebiegła przeze
mnie we wszystkich kierunkach. Nie mogę na to pozwolić! Do jasnej kurwy, nie
mogę, żeby to się znowu stało! Ty… pieprzony… kurwa… pierdolonyskurwyjebany!
I rozdziera mnie raz za
razem, język jest wszędzie na mojej twarzy, a to centrum, „złe dłonie”, na
piersiach, wszędzie, na pośladkach, wszędzie, wszędzie, nie odsunę się, bo
jestem między ścianą a tym, co porusza się tak… obleśnie… zwierzęco…
Kiedy ten język był
wystarczająco blisko, pochwyciłam go między gumowe nakładki. Zacisnęłam ze
wszystkich sił, ale to na nic, bo wyślizgnął się bez większego problemu…
Zapiekło.
Powieka, oko i chyba część
policzka. „Zła ręka” uderzyła tylko raz, bo „złe coś” dalej rozdziera. Jakieś
sensacje dzieją się między moimi nogami, coś łaskocze, szaleje… sama już nie
wiem, co to jest! Boję się reakcji mojego ciała, „złe ręce” nie są już tak
istotne, bo są jedynie albo AŻ sprawcą, podjudzaczem… To jest złe do granic
możliwości, mam ochotę się wyrzygać, byle tylko ten ode mnie odstąpił! Ryczę
bezgłośnie w rytm tego.
I wszystko gwałtownie
ustało, na koniec jeszcze tylko wypełnił mnie ogień.
Dzień
piętnasty
Albo jakiś inny. Walić to.
Walić, walić, walić,
walić, walić, walić, walić.
Wszystko, byle znów nie
przyszły. Mogę zdechnąć z głodu, byle tylko nie przyszły! Skoro to jest cena za
wolne myślenie, to ja nie chcę myśleć! Merlinie, Jezu, Allahu, Jahwe, Buddo,
Zeusie, Ra czy ki…
Coś
się poruszyło.
Nie…
Dzień
szesnasty
Już wiem, po co tu jestem.
Nie dopuszczałam do siebie tej myśli, ale… to… prawda.
Jestem lalką. Nie mam
prawa myśleć. Przeżywać. Istnieję, by służyć.
Dzień
siedemnasty
Może… może to…
eksperyment…? Eksperyment. Eksperyment. Eksperyment.
Dzień
osiemnasty
Nie może być inaczej. Za
dobrze mi szło.
Dzień
dziewiętnasty
Ile razy jeszcze
przyjdziecie?!
Dzień
dwudziesty
Pierdol się.
PIERDOL.
PIER-DOL.
Możecie sobie przychodzić.
Dzień
dwudziesty trzeci
Już dwa dni nic. Ale to
tylko chwila. Dziura w paśmie gwałtów, które nie mają prawa się tak nazywać, bo
przecież ja nie myślę, nie żyję, nie mam prawa do siebie samej. To jednostronna
aktywność. Zanim jeszcze otworzyłam oczy, pytam tylko o jedno: czy „złe ręce”
mnie… kupiły? Czy to możliwe?
Chłodny, sztywny dotyk.
Nawet nie zauważyłam, żeby cokolwiek się ruszało, nic, żadnej ciemniejszej
plamki. To „dobre ręce”, ale nie są już takie dobre, skoro pozwalają, aby „złe
ręce” robiły mi to wszystko. Posłusznie wypiłam swoją porcję soku, ale w środku
wszystko mam ściśnięte, nie jestem głodna, mimo że nie jadłam od… nie pamiętam.
Nie czuję, żebym miała ciało. Nie ma granicy między mną z tej ślepej, głuchej
głowy a mną gwałconą, wiszącą. Chyba przestanę pić. Zdychanie z pragnienia to
zawsze jakiś cel. A teraz zasnę.
Pierwszy raz czuję ból w
karku.
Dzień
dwudziesty czwarty
Obudziło mnie jakieś
dudnienie. Głosy jak spod wody.
I ten sakramencki ból w
całym ciele… no wszędzie, wszędzie, każda kostka pali, jakby mnie rozciągano… To
nie do zniesienia! Próbuję jakoś się przesunąć, zmienić pozycję, ale nie ma w
moim ciele cząsteczki, która zniosłaby dodatkowe obciążenie. Boli. Za bardzo. Nawet
myślenie.
Otwieram oczy. Raz. Drugi.
Jeszcze raz. Albo raczej próbuję, bo widzę ciemność.
Zaraz, moment… Ciemność. Ciemność.
Otworzyłam, tym razem
naprawdę. I widzę to — jakiś wąski, długi pokój… Jest ciemno, a moje
oczy nie są przyzwyczajone do takiego mroku, ale widzę! Nieregularności przede
mną, niskie, czarne sklepienie, a na końcu chyba zamazane schody…
Coś podskoczyło mi w
żołądku, a serce bije jak szalone… chyba z podniecenia. Od dawna… od początku
aż do tej chwili towarzyszyła mi jedynie neutralność. Ta cholernie przerażająca
neutralność, znieczulica, a potem regularna beznamiętność na ból, głód,
upokorzenie i strach. A teraz, kiedy nareszcie widzę… widzę! I myślę całkiem
czysto… coś dudni. I chyba słyszę, to musi być to! Wiem, że to, co teraz
wypełnia mi uszy, nie pochodzi z mojej głowy, a gdzieś z zewnątrz. Z… pokoju nad
moim? Jakby… kroki? Ale nie całkiem wyraźne kroki, takie bardziej stłumione,
jakbym faktycznie była pod wodą.
Ale nadal nie mam zębów.
Ani nóg. Ani rąk. Ani… honoru.
Nie mam już swojej
tożsamości. Jestem jak wydrążona skorupa.
I to się już nie zmieni, bo
moja sytuacja się nie zmieni.
Chwila
radosnego uniesienia się skończyła.
Skończyła się… wraz z
ciszą! Choć szum w moich uszach nadal poważnie zakłóca odbiór, wyraźnie słyszę
kroki. Ten dźwięk jest coraz wyraźniejszy, nie może być inaczej! Ktoś tu idzie.
Pierwsza
myśl — „złe ręce”.
Nie jestem pewna, czy chcę
zobaczyć, co znajduje się za dłońmi, które spieprzyły we mnie wszystko… i to
dosłownie. Ale nie mogę nic na to poradzić, bo faktycznie powieszono mnie pod
ścianą. To uczucie okazało się całkiem trafne. Pytanie — ZA CO?
Kroki narastają. Poznałam,
że właściciel skradających się stóp nie należy do najcięższych. Odetchnęłam z
ulgą. „Złe ręce” od zawsze były dla mnie uosobieniem tężyzny i ogromnej siły.
Oślepiający blask… a zaraz
po nim znowu mrok i łagodne, ciepłe światło. To zapłonęły kandelabry pod niskim
sufitem. Choć i to światło trochę mnie razi, bez problemu mogę odróżnić
sylwetkę jakiegoś wysokiego, chudego chłopaka od kanciastych mebli, którymi
zawalona była… chyba piwnica. Ściany są ciemne, a ja na plecach już dawno
wyczułam nierówną, chropowatą fakturę kamienia.
— Słyszysz mnie?
Z gardła wyrwał mi się
niemy okrzyk, który… nie okazał się tak wcale… niemy! W jedną noc odzyskałam
wszystkie zmysły! Wczoraj nie było niczego, a dziś jest już… nie, wszystko nie chce się tak gładko
pomyśleć.
Ledwo to usłyszałam. Słowa
były mocno stłumione, zniekształcone, brzmiały śmiesznie wibrująco, ale
zrozumiałam. Zrozumiałam ten słodki angielski wypowiedziany na głos, a nie brzmiący
symbolicznie tylko w moich myślach! Nie dałam rady odpowiedzieć. Kiwnęłam
głową.
— To
słuchaj — powiedział jeszcze ciszej i mniej wyraźnie. — Nic
nie mów. Ty nadal nie widzisz, nie słyszysz, nie mówisz. Rozumiesz? Mój ojciec
wyjechał na jakiś czas… poczekaj chwilę…
Podszedł na tyle blisko,
że mogę patrzeć na jego bladą twarz i rozpoznać zarys oczu, nosa i nawet
kształt wąskich warg. Ma chyba bardzo jasne włosy, bo nad jego czołem
zauważyłam coś na kształt prawie białej grzywy. Mrużę oczy, ale nie jestem w
stanie dostrzec więcej.
Chyba zauważył, jak się
krzywię i próbuję ułożyć się w pozycji, która sprawiałaby jak najmniej bólu, bo
bez słowa objął mnie jedną ręką, a drugą zaczął majstrować za moimi plecami.
Wystarczył jeden dotyk. Zwyczajne muśnięcie bez znaczenia, ale ja poznałam. On
był tymi rękami, które mnie karmiły. Które były moim jedynym oparciem, kiedy
pozostawałam sama sobie. To był… jest. To jest
mój anioł. Doświadczyłam najprawdziwszego cudu.
Przeniósł mnie na
najbliższy mebel (po dotyku i rozmazanym kształcie poznałam, że to jakaś kanapa
obleczona jakimś chropowatym i sztywnym materiałem), mamrocząc coś o fatalnych
warunkach, ale to jest najwygodniejsze, najbardziej kojące dla obolałego ciała
miejsce. Ta twarda kanapa. Odchyliłam na moment głowę i zamknęłam oczy. Oddałam
się temu rozkosznemu uczuciu mijającego bólu.
Bardzo chcę werbalizacji.
— Dziękuję.
Mój głos nie brzmi tak,
jak sobie to wyobrażałam. Jest ciężki i niski, o wiele za niski w porównaniu do
jego głosu. I te nakładki… Powietrze
między nimi furkocze. Świszczy.
— Ty? Ty dziękujesz?
Te słowa zapadły mi w
pamięci tak głęboko, że jeszcze przez chwile brzmiały.
Ty
dziękujesz? Ty? TY? Dziękujesz?
Ironia w najczystszej
postaci. To nie pasuje do dobroci, którą mnie obdarowywał. I nagle poczułam, że
wcale tak bardzo go nie lubię, bo przecież mógł zrobić dla mnie więcej. Na
przykład powstrzymać tego potwora, mógł przyjść do mnie dużo wcześniej, mógł
powstrzymać… nawet nie wiem, kogo powstrzymać, ale mógł nie dopuścić do tego,
że się tu znalazłam!
— Niczego nie pamiętasz,
prawda? — zapytał mniej więcej w ten sposób. — To dlatego,
że wyczyszczono ci pamięć.
Tak wiele przewidziałam.
Ale to nie było trudne. Teraz, kiedy już prawie nic nie hamuje moich myśli,
wydaje mi się to całkiem oczywiste. Zapytałam go, czy można to cofnąć, ale on
chyba tego nie wie. Nie odpowiedział, a ja zobaczyłam tylko niedbały ruch
ramionami.
Milczymy. Teraz, kiedy
nareszcie zobaczyłam twarz „dobrych rąk”, teraz, kiedy możemy o wszystkim
pomówić… Milczymy. Jemu chyba jest głupio. Jest zmieszany. Nie widzę, gdzie
patrzą jego oczy, ale on sam ma zwieszoną głowę. Czuję, że nie chce na mnie
patrzeć. Irytuje mnie. A ja chcę już, już
coś zrobić, cokolwiek! Poinformował mnie o nieobecności swojego ojca, to musi
coś znaczyć!
Ale po chwili powiedział,
że nie wie, jak można przywrócić mi pamięć. I czy w ogóle. Coś jeszcze
mamrotał, coś o eliksirach, ale znów zakręciło mi się w głowie. Tego jest za
dużo. Zbyt dużo bodźców na raz. A ja głupia chcę uciekać… Nie mam dokąd. Nie
znam nikogo. Nie znam nawet siebie, ale ubzdurałam sobie wielką ucieczkę, kiedy
tylko zauważyłam pierwsze kształty.
Moje oczy już całkiem
przyzwyczaiły się do ciepłego półmroku. Powoli odzyskiwałam ostrość, ale dzieje
się to zbyt ociężale. Ospale. Moje oczy dopiero się budzą, choć ja nie śpię już
od dwudziestu czterech dni. Zadrżałam na samą myśl, że nareszcie mogę zobaczyć…
I znów wiruje mi w głowie. Ale nie mogę być dalej nieświadoma, bo zaraz
zwariuję, o ile już nie zwariowałam.
Wychyliłam się lekko,
czując każdy kręg i każdy mięsień w plecach. Setki, tysiące noży wbitych w
każdą jedną komórkę mojego ciała. Ale spojrzałam.
I zapowietrzyłam się z
podniecenia, przerażenia czy jakiejkolwiek innej emocji, ale to nieważne, bo
mam nogi! Merlinie, mam obie nogi! I ręce! Leżą na kanapie jak plastikowe
części manekina, ale są na swoim miejscu! I tylko, TYLKO nic nie czują!
Zapytałam go o to, ale on
powiedział coś w stylu:
— Dam ci na to
eliksir. I przejdzie.
Eliksir dobry na wszystko.
Dobry na to, żeby odebrać zmysły, pamięć i tożsamość, dobry na to, żeby
zastąpić posiłek, naprawić zepsute kończyny… ale nie dość dobry, żeby oddać mi
siebie. Wciąż jestem pusta. Nie znam siebie, bo nie zdążyłam siebie poznać
przez te dwadzieścia cztery dni.
Chłopak kuca przy mnie.
Głowę nadal ma spuszczoną, ale czuję, że mi się przygląda. Powiedział, że ma na
imię Draco. Nawet zawiesił na chwilę głos, chyba oczekuje jakiejś odpowiedzi…
Ale ja się nie przedstawię. Nie mam już imienia. Jestem zupełnie kimś innym,
ale jeśli jest inaczej, to on o tym wie. I wie, jak się nazywam. Nazywałam.
Obiecał, że skrzat
przyjdzie… ale kiedy… tego już nie
dosłyszałam. Ważne, że przyjdzie. Kazał mi być cicho, po czym wyszedł, a
światła same pogasły. Znów prawie niczego nie widzę, ale teraz zamiast bieli
jest czerń. To taka miła odmiana.
Dzień
dwudziesty ósmy
Jest w nim coś
odpychającego, a ja nie mogę oprzeć się temu wrażeniu, że skądś go znam. I
wcale się nie mylę. Draco. To imię z trudem przechodzi mi przez myśli. Draco przychodzi do mnie codziennie, ale
o nieregularnych porach. Wczoraj był dwa razy. Dziś tylko raz, ale sporo
powiedział. Ja jak zwykle milczałam. Wydaje mi się, że on też nie chce, żebym
mówiła. Widzę już na tyle dobrze, że mogę spostrzec, gdzie patrzy. Ma szare
oczy. Dzisiaj zauważyłam kilka piegów na jasnych policzkach. Jego szczurza
uroda pasuje do tego, co robi — kryje się ze mną w piwnicy. On przed
czymś ucieka. I naprawdę nie mam zielonego pojęcia, dlaczego mi pomaga, ale
wiem, że pytanie go o to nie ma najmniejszego sensu. I tak nie odpowie.
Ale odważyłam się na jedno
pytanie. Przed wyjściem znów poprosił, bym była cicho — to już nasza
niepisana tradycja trwająca od pięciu dni. Ale tym razem dodał, że jego matka o
mnie nie wie. Nieświadomie codziennie po troszku się przede mną otwiera. A ja
spytałam, dlaczego nie uciszy mnie zaklęciem. Jak się
spodziewałam — nie odpowiedział.
Dzień
dwudziesty dziewiąty
Mam czuć. Albo raczej…
miałam. Nic więcej. I czuję. Moje ciało dochodzi do siebie, z dnia na dzień
jest lepiej. I nie boli tak koszmarnie. Powoli odzyskuję czucie w nogach, a
palcami u prawej ręki już prawie poruszam. Draco to widzi i coraz bardziej się
boi, bo to oznacza podjęcie decyzji. Ja wiem, że „złe ręce” to jego ojciec. Nie
mogę się oprzeć wrażeniu, że to naprawdę jakiś test, a oni wszyscy tylko
czekają, żeby zadać mi nowy ból, upokorzyć, a na koniec odebrać to, co udało mi
się odbudować w tym więzieniu.
Staram się nie myśleć za
dużo, o ile nie mam konkretów. I — jak wcześniej — dużo
spać. Byle nie myśleć. Nie przypominać sobie, jak to się… Całe szczęście, że
nie mam snów. Wtedy nie byłoby ucieczki już nigdy i nigdzie. A
tak — mogę uciec od myśli do swojej głowy.
Dzień
trzydziesty
Za dużo tego wszystkiego.
Obudziłam się na kanapie, wczoraj nie mogłam znieść samej siebie, a dziś
rozpiera mnie energia — pierwszy raz pozytywna. Chyba noc poukładała
mi w głowie niektóre sprawy,
aczkolwiek wolę myśleć, że to ja mam kontrolę
przynajmniej nad swoimi emocjami. Czuję się już prawie pewnie. Wydaje mi się… wiem, że jeśli Draco się nie wycofa,
wszystko się uda. Ufam mu, choć czuję, że chyba nie powinnam. Ze spotkania na
spotkanie utwierdzam się w przekonaniu, że jest w nim coś takiego… Nienawiść do
szlam? To za proste, a Draco z pewnością prosty nie jest, ale widzę
to — on ma potworne wyrzuty sumienia. Myśli, że widzę zbyt słabo,
żeby to zauważyć, a i on sam o to nie pyta, więc milczę. Milczę i przyglądam mu
się, jak unika patrzenia mi w oczy, jak blednie, gdy udaje mi się poruszyć
kolejnym palcem, jak jest zażenowany, kiedy wymienia mi cewnik… Nie, ostatnia
sytuacja odpada, każdy byłby zażenowany. Ale teraz jestem już prawie pewna, że
w przeszłości się znaliśmy… znamy. Z tym że ja tego nie pamiętam. Osiągnęłam
już pierwszy podstawowy cel, nie potrafię myśleć o niczym
innym — chcę znów pamiętać. Na wszystkich bogów, skręca mnie na samą
myśl, że nie wiem, dlaczego to wszystko… jak… i skąd ja tutaj?! Mam ochotę już
zerwać się z tej kanapy, choć ledwo poruszam palcami u stóp, i pobiec. Po
prostu. Chcę, żeby moim światem przestała być ta piwnica!
Ciche, regularne dudnienie…
Idzie
Draco.
Nauczyłam się rozpoznawać
go po krokach, choć nikt poza nim i skrzatem domowym nie zapuszcza się tu. Draco
budzi we mnie mieszane uczucia, już dawno przestał być po prostu „dobrymi
rękami”, nie idealizuję go jak wcześniej. Ale skrzat to co innego. Jest
milczący, dokładny i nigdy nie podnosi wzroku. Choć z niecierpliwością czekam
na każdą wizytę Dracona, obecność skrzata zawsze sprawia mi tę tylko moją małą
radość. Ten mały człowieczek budzi współczucie, a ja za każdym razem myślę, że
nie powinien być tak zapatrzony w swoich panów, powinien sam o sobie decydować,
skoro ma sprawne ręce. Za każdym razem próbuję się do niego odezwać, ale on
udaje, że nie słyszy.
Ech, gdybym tylko miała
zęby…
Draco ma tego dnia dobry
humor. Tuż przed wejściem chyba nawet się uśmiechał, tak, być może, widzę, jak
kąciki jego ust opadają. Z oczu ucieka światło. Z przyjemnością dostrzegłam te
detale. Od dwóch dni uświadamiam sobie, jak to miło odzyskać coś, co przeciętny
człowiek postrzega jako dane mu na wieczność. Ot, wzrok. Takie nic, a jednak
coś.
W końcu zdobyłam się na
odwagę.
— My sę znalysmy,
tak?
Chłopak powoli odłożył dzbanek
na wieko ogromnego kufra, który do połowy zastawiał dojście do mojej kanapy. Mojej kanapy.
No i dobry humor Dracona
właśnie się ulotnił, ale ja o to nie dbam. Muszę w końcu poznać prawdę. Draco
patrzy na mnie, a ja patrzę na niego. I tak to już trwa jakąś dłuższą chwilę,
nic się nie zmienia, tylko pomiędzy jego lekko wygiętymi brwiami pojawia się
pionowa zmarszczka. Oboje wiemy, że tak.
Odpowiedział:
— Chodziliśmy razem
do szkoły, ale raczej się nie lubiliśmy. Wiesz, mieliśmy… trochę inne poglądy.
Czy coś podobnego.
A ja po prostu nie mogłam
się powstrzymać.
— Moje poglądy okazaly
sę chyba mnej oplacalne.
Nie chciałam zabrzmieć
ironicznie. Po prostu tak wyszło. Wbrew wszystkiemu byłam Draconowi wdzięczna
za to, co dla mnie zrobił i robi nadal, innym razem… On naprawdę nie jest złym
człowiekiem.
— Przepraszam.
Musiałam to dodać. Czuję,
że to właśnie jest po mojemu.
Ale on chyba się trochę na
mnie obraził, bo nic już nie powiedział, tylko dał mi pić i poszedł sobie, jak
zwykle nie obiecując, że jutro się zjawi, ale ja wiem, że przyjdzie. Zawsze
przychodzi. W głowie wykluło mi się kolejne pytanie, ale obiecuję sobie, że
nigdy mu go nie zadam.
Kiedy
przychodził do mnie i głaskał mnie po twarzy, chciał zrobić to samo, co jego
ojciec?
Dzień
trzydziesty pierwszy
Odważyłam się na kolejną
rzecz.
Draco
przyniósł lusterko.
Siedzę z zamkniętymi
oczami i czekam, aż nadejdzie odpowiednia chwila. Wydaje mi się, że to już, już
teraz, ale coś mnie powstrzymuje. Żołądek skręca mi się boleśnie, a ja drżę
przed ujrzeniem swojego odbicia, choć wiem… po prostu wiem, że wygląd… to nie jest najistotniejsze. Ale jednak się boję.
Otworzyłam oczy.
I widzę przerażoną,
pociągłą twarz, masę gęstych, brązowych włosów, które nie mieszczą się w lustrze,
upstrzonych kolorowymi spineczkami… Oczy okolone ciemną kredką, rzęsy mocno
uczernione, policzki pokryte różem. Czerwone usta. Choć przez trzydzieści jeden
dni makijażu nikt nie odświeżał, wyglądał perfekcyjnie, jakby wymalowano go… na
twarzy lalki.
Zadrżałam, a wraz ze mną
moje odbicie. Odwróciłam głowę. Nie mogę na siebie patrzeć, choć tak naprawdę
wyglądałam… nieznajomo. Obco. Nie mogłabym powiedzieć, że dziewczyna, która
przed chwilą wpatrywała się we mnie z tego małego lusterka, jest mną. Nawet
przez myśl mi nie przyszło, aby rozchylić usta. Na samo wyobrażenie gumowej
nakładki na dziąsła ściska mnie w gardle.
Nie przypuszczałam, że tak
bardzo przeżyję widok swojego odbicia. Ta cała charakteryzacja, te
sparaliżowane kończyny, pozbawienie zmysłów… to wszystko spadło na mnie i
przytłoczyło, tak że nie jestem w stanie pojąć, jak bardzo trzeba być chorym,
żeby wpaść na coś takiego! Żywa lalka! Na dodatek znajoma lalka, którą miało
się gwałcić, dopóki się nie znudzi, a wtedy… wtedy cisnąć w kąt… niech zdycha z
głodu…!
Grzecznie poprosiłam
Dracona, żeby mnie zostawił. I zostawił, o dziwo. A ja staram się zasnąć, choć
pierwszy raz to mi nie wychodzi.
Chyba zaklęcia na dobre
przestały działać. Albo zostały sprytnie wyłączone. Tak, Draco wygląda na
takiego… niepozorny, ale musi być zdolnym czarodziejem. Jest tyle rzeczy, o
które chciałabym go zapytać, gdyby wszystko wyglądało inaczej. Ale nie wygląda
i już nie będzie.
Straciłam ducha walki.
Wiem to.
Niepotrzebnie poprosiłam
Dracona o to lusterko…
Dzień
trzydziesty drugi
A może jeszcze nie… Krótko
spałam. Obudziło mnie coś głośnego… jakby… trzaśnięcie? I ostre światło. A ja
jestem jeszcze śpiąca… Spać…
— Gran… Hermiono?
Dźwięk mojego imienia jest
jak kubeł zimnej wody.
Natychmiast otworzyłam
oczy, i choć obraz nadal jest nieco zamazany, spostrzegłam zarys sylwetki
Dracona. Idzie ku mnie raczej nerwowo, jakby nie było dość czasu… Zaraz…
moment…
— Wrócił ojciec…
Z początku nie miałam
pojęcia, co te dwa słowa znaczą, ale kiedy do mnie dotarły…
„Złe ręce”… a ja głupia
uwierzyłam, że to może się udać! I znów… Sinusoida. Skończyło się dobre, więc
muszę odcierpieć swoje!
Głos uwiązł mi w gardle.
Coś ciepłego piecze pod powiekami. Łzy — pierwszy raz. Chciałam
wykrzyczeć Draconowi tyle pytań… Co teraz? Czy on tu przyjdzie? Gdzie jest? I,
do cholery jasnej, dlaczego? Dlaczego akurat teraz? Teraz, kiedy już prawie
wszystko jest gotowe, kiedy nadzieja urosła na tyle, że nie mogę się pogodzić z
utratą…?
Chyba uderzył mnie w
twarz, nie wiem, bo musiałam wpaść w panikę. Na moment mnie zamroczyło, w
uszach na nowo zabrzmiało znajome dźwięczenie.
Mówił, że to nic, że
wszystko pójdzie zgodnie z planem, ale ja mam być silna. Że on wie, że jestem
silna i odważna, że to udźwignę, tylko muszę o tym pamiętać. Widzę jedynie
urywki tego, co robi Draco, słyszę tylko fragmenty zdań… On chyba też jest
przerażony. Obiecał, że wszystko będzie dobrze, byle bym mu zaufała.
No i zaufałam.
Mam inne wyjście?
To jedyny przebłysk
rozsądku, bo już, już teraz wrzucono mnie na głęboką wodę. Już brzmią nad nami
kroki… ale nie jednej osoby, a kilku… Dwóch? Nie, więcej… Raz, dwa, trzy… i
jeszcze jakieś krótkie, urywane… kobiece?
Drzwi trzasnęły, a Draco
już gładzi mnie po twarzy. Jak wcześniej, ale ręce strasznie mu się trzęsą.
Twarz ma spiętą, ale oczy spokojne. A ja… ja cała drżę, serce chce wyrwać mi
się z piersi…
Nie widzę.
Jestem ślepa.
Na miłość boską,
przypomnij sobie, jak to jest nie widzieć!
I nie słyszeć…
Wchodzą.
„Złe ręce” poznałam od
razu, wparowały do piwnicy jako pierwsze. I wcale nie ukrywają się ze swoim
zadowoleniem, coś głośno komentują… Kątem oka go dostrzegłam. Mignęły mi tylko
prawie białe włosy, bo na moment znowu praktycznie straciłam wzrok, kiedy tylko
poczułam znajomy smród cygar i świeżutkiej szaty. Krew… i krew! Chcę uciec, ale
Draco mocno trzyma mnie za nadgarstek. Chyba poczuł lekkie szarpnięcie.
Salwa śmiechu. Komentarze
silnie przeciągającego sylaby głosu… to ojciec Dracona, on też mówi w ten
sposób… Jakiś nerwowy chichot… wzięłam te kroki za kobiece, ale to jakiś niski
mężczyzna… I jeszcze dwóch wysokich… jeden z nich rudy…
Błądzę wzrokiem po
ścianach, żeby to wyglądało naturalnie, ale wiem, że nie wygląda. Jestem cała
spięta. To dziwne, że oni wciąż się śmieją, że nie wyczuli smrodu mojego
strachu… Pocę się, cienki materiał przykleja mi się do skóry…
On przyprowadził tu tych
wszystkich mężczyzn…
Na miłość boską… Nie
wierzę, że to się tak skończy…
— Draco, a cóż to?
Widzę, że nie możesz się odkleić od naszej uroczej laleczki…
Zwymiotuję. Zarzygam
kanapę, Dracona, wszystko się wyda i to będzie koniec mojej ucieczki. Koniec.
Koniec wszystkiego. Ja tego nie przeżyję.
Znów śmiechy. Słyszę je
jak przez mgłę, ale rozróżniam głosy.
— O, przyjaciółeczka
Pottera? — Jazgoczący, nieprzyjemny. — Myślałby kto…
Ładniutka.
— Draco, pozwól,
Lestrange jest naszym gościem, ty dokończysz później. — Znudzony.
Przeciągający sylaby. „Złe ręce”.
Draco puścił moją rękę,
ale się nie odsunął.
— Zwariowałeś,
Malfoy! — Ostry. Tyle w nim nienawiści! — Nie tknę szlamy, choćby
była nie wiem jak gorącą laską. A to-to raczej nie powala urodą… Ile byś za to
nie dał, powiem ci, przepłaciłeś.
— Szkoda, że Potter
gryzie ziemię, chętnie bym go sobie powiesił w swojej
piwnicy. — Głęboki. Jadowity. Kurwa… to jest chore!
Coś mocno ścisnęło mój
policzek. Zaleciało ciężkimi perfumami, chyba jakimś alkoholem… Szarpnęłam się
do tyłu, z przerażeniem odkrywszy, że Dracona już przy mnie nie ma, ale jest
mężczyzna… Boże kochany… Mignęły mi rude włosy…
— Jak mówiłem, nic
specjalnego. Mogłeś sobie sprawić czystokrwistą, doprawdy nie mam pojęcia, co
ty sobie ubzdurałeś, Malfoy.
Kolejny chichot, gardłowy
śmiech ojca Dracona… Cyrk. A ja jestem na jakiejś cholernej karuzeli, która nie
przestaje się kręcić, wręcz przeciwnie, nabiera rozpędu… Naprawdę niczego już
nie widzę, jest tylko mieszanina barw. Jest mi od niej niedobrze, a to
wirowanie wcale nie pomaga. Wszystkie granice zostały już przekroczone.
Ale mężczyzna cofnął rękę
i wstał.
— Na wolności masz
jeszcze jednego z naszej Upadłej Trójcy, jestem pewien, że Czarny Pan pozwoli
ci go powiesić w piwnicy, jeśli tylko go złapiesz, Yaxley.
Chore… Zboczone… Pojebane…
— Nie popisałeś się,
Malfoy.
— Lestrange, daj już
spokój… Zapraszam na partyjkę i coś mocniejszego. A ty, Draco…
Śmiech. Śmiech
narastający, ale zaraz potem słabnący, cichnący… Mieszający się z krokami. Aż
ustał.
Dookoła nadal tylko barwy.
A on jest już przy mnie,
równie trzęsący się i przerażony, ale z o wiele jaśniejszym umysłem.
Rozsądniejszy. Silniejszy. Nie, nie dam rady, nie zaufam mu, coś z niego
wylazło… coś takiego… jestem tu sama, choć on stara się mnie tulić. Jego
ramiona mnie parzą, parzą jego dłonie, wszystko, czym mnie dotyka. Coś szepcze…
Że wszystko jest już dobrze, ale to gówno prawda, bo w domu jestem tylko ja
przeciwko czterem mężczyznom, którzy mnie znowu skrzywdzą. Napiją się alkoholu
i przyjdą tu… wtoczą się, cuchnący tymi drogimi cygarami, perfumami i
pożądaniem, chcący znów się zabawić… jeden po drugim, a Draco będzie na to
patrzył, będzie słyszał, jak się za mnie zabierają, a potem mnie opatrzy, on i
skrzat, da mi nadzieję, że to wszystko może się skończyć, a potem znowu do mnie
przyjdą… I znowu. Sinusoida. Karuzela nigdy nie przestanie się kręcić.
Nie myślę. Kiedyś może myślałam,
ale nie teraz.
Jestem zwierzęciem.
Uciekam.
Chwyciłam coś twardego i
zimnego, moja ręka zachowała się tak, jakby była czymś odrębnym. Zadźwięczało,
a jakiś ciężar zwalił się na mnie, przygniótł, ale wyślizgnęłam się spod niego…
jakaś lalka opadła na kanapę, na miejsce, na którym wcześniej leżałam.
Poderwałam się na nogi, a piwnica zawirowała mi przed oczami.
Rozdzierający ból w
kolanach, coś wilgotnego na nich… Trzeba opuścić piwnicę. Trzeba opuścić… Biec,
biec jak najdalej…
Przewracam się, nogi mam
jak z drewna, znów upadłam, a panika odebrała mi rozum, bo zjechałam po
schodach z powrotem na dół. Jak tonący — rozpaczliwie macham rękami,
czując potworny ból w każdym palcu, włamując paznokcie…
Ale wydostałam się!
Światło i lżejsze powietrze… Pode mną jakaś śliska powierzchnia… Udało się
stanąć na nogach, chociaż dalej ślizgam się prawie na czworakach, pełznę w
kierunku światła, w kierunku zarysowanych drzwi… Wypluję serce… Ten bieg nie
przypomina biegu… ale nie szkodzi… tak blisko celu… już prawie… prawie… ju…
Kurwa!
Dałem za nią prawie pięć tysięcy galeonów!
~
koniec ~
Więcej grzechów nie
pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję i postanawiam się poprawić.
Uwielbiam creepypasty, to zdecydowanie mój temat numer jeden, a kiedy usłyszałam Lolita Slave Toy, miałam już w głowie wszystko nakreślone. Musiałam to napisać.
Uwielbiam creepypasty, to zdecydowanie mój temat numer jeden, a kiedy usłyszałam Lolita Slave Toy, miałam już w głowie wszystko nakreślone. Musiałam to napisać.
To był dość ciężki
tekst, ponieważ nigdy w życiu nie pisałam opowiadania w takiej formie. Czas
teraźniejszy, mieszany z trzecim plus narracja pierwszoosobowa (i jeszcze z
punktu widzenia Hermiony Granger), która tak naprawdę nie jest klasyczną
narracją pierwszoosobową, a bardziej pamiętniko-myślami. Cholera, ciężki temat.
Jeśli ktoś chciałby
zapoznać się z creepypastą, która podkusiła mnie do popełnienia tego, zapraszam
na tę stronę.Dzień
pierwszy
Widzę mleczną biel nawet
wtedy, kiedy zamykam oczy, mój umysł jest jak kartka papieru. Niezapisana. To
chyba ją widzę. Nie potrafię sobie przypomnieć żadnych zdarzeń, jakbym się
dopiero urodziła, chociaż pamiętam, że nazywam się Hermiona Granger i jestem
czarownicą. Szlamą, ale jednak czarownicą. To, że nie pamiętam nic więcej, musi
mieć chyba jakiś związek z moim statusem krwi, bo słowo szlama nie brzmi zbyt pozytywnie. Jakbym komuś z tego powodu
zalazła za skórę. Chyba nadal jestem pod wpływem tego czegoś, bo myślę zbyt powolnie, a czuję, że stać mnie na
więcej. Wydaje mi się, że znam swój temperament. I to chłodne podejście do
obecnej sytuacji nie jest ani ludzkie, ani tym bardziej typowe dla mnie. Przecież
oślepłam. To powoli na mnie spływa, ale wciąż nie robi żadnego wrażenia, bo
przecież nie pamiętam, jak to jest widzieć, choć wiem, że się widzi. Że to coś zdrowego.
Musiałam chwilę wcześniej
spać, bo kojarzę uczucie powolnego rozbudzania. I to się właśnie dzieje. Doszło
do mnie, że uszy wypełnia mi jakieś dzwonienie, ale dopiero teraz to
wychwyciłam, jakbym po kolei uruchamiała otępiałe zmysły. Z tym że nadal
niczego nie widziałam i niczego nie słyszałam, a dodatkowo właśnie poczułam
brak czucia w kończynach. Odczuwanie szło zbyt mozolnie i nadal bez grama
emocji. Choć wiem, że to nienaturalne, czuję, że mam tak od początku.
Pytanie — jakiego. Bo przecież nie urodziłam się dzisiaj.
Przeraża mnie ta znieczulica,
choć tak naprawdę nie odczuwam żadnego strachu, jedynie pamiętam, jak to jest
się bać. Najprawdopodobniej źle zinterpretowałam czas, bo nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że to najwyższa pora, aby ktoś się mną zainteresował. Bo przecież
muszą jeszcze istnieć jakieś ktosie,
choć teraz nie mogę sobie przypomnieć, jak wygląda ludzka twarz. Ale wiem, że
człowiek posiada twarz. Znów pojawiło się wspomnienie uczucia, tym razem
frustracji — niewiedza mnie drażni. Przez jakiś czas (jakiś jest dobrym pojęciem) oswajałam
się z tą nowinką i wywnioskowałam, że im więcej myślę, tym bardziej oplatają
mnie liny. Tak. Liny to chyba najlepsze porównanie.
Zrobiłam mały eksperyment
i powiódł się. Przestałam wytężać pamięć i nareszcie coś
puściło — poczułam się lekka. I to jest przyjemne. Jakbym była
zawieszona w próżni, a dodatkowo odkryłam coś nowego — nie czuję nóg
ani rąk. Jestem samym korpusem. Wiszę z tą myślą już od dosyć dawna i nadal
niepokojąco przeżywam tę lekką świadomość swojego chyba kalectwa. To poczucie było najbliższe poczuciu wiszenia.
Dzień
drugi
Chyba. Uznałam, że drugie
małe odkrycie będzie wyznacznikiem rozpoczęcia kolejnego dnia. Wszystko kręci
się dookoła uczuć, ale nie tych pamiętanych, wyższych, lecz tych wychodzących z
ciała. Jeszcze kilka razy próbowałam wyplątać się z lin, ale nic z tego. Do
tego zaczęłam podejrzewać, że one muszą mieć świadomość podobną do mojej i
kontrolują mnie. Wystarczyło, że pomyślałam za mocno, a już jakiś magiczny
sznureczek się budził. Magiczny. To dobre słowo. Powiszę jeszcze jakiś czas,
może wymyślę coś przydatnego. Ale ostrożnie, żeby nie budzić sznureczków.
Dzień
trzeci
I znowu nikogo. Trzeci
dzień liczę od chwili pierwszego głodu, chociaż nie wydaje mi się, żeby
naprawdę minęło aż tyle czasu od mojego przebudzenia, bo nadal jestem wypoczęta.
Wspomnienie jedzenia było jedynie przebłyskiem, ale wystarczyło, żeby żołądek
skręcił się nieprzyjemnie. Co chwilę czuję, jak burczy mi w brzuchu, ale tego
nie słyszę, bo w uszach dalej mi brzęczy. Już do tego przywykłam, choć na
początku wydawało się to nieprzyjemne — w przeszłości musiałam być
trochę drażliwa. A może nadal jestem, tylko nie potrafię tego obudzić?
Mam dużo czasu na myślenie.
O dziwo, wcale nie myślę. Bierność drażni.
Dzień
czwarty
Przeliczyłam swoje siły. Spałam,
kiedy ktoś się przy mnie znalazł, ale to nie ma znaczenia, bo i tak niczego nie
słyszę. Pierwszy dotyk wywołał przyjemny dreszcz na karku, ponieważ był
delikatny. Jeszcze jeden dotyk, tym razem…
Dłoń w moich ustach!
Jedno zdecydowane
szarpnięcie i nie mam zębów. Potrzebowałam chwili, żeby ustalić, że to, co
uznałam za knebel, jest protezą.
Przesuwam językiem po zagojonych dziąsłach i powoli to sobie uświadamiam.
Przecież to tylko zęby. Ślepota i brak kończyn — to oddziałuje na
wyobraźnię znacznie mocniej, ale ja przejmuję się utratą zębów. Nie mogę
ustalić, dlaczego to mną tak wstrząsn…
Ten ktoś właśnie wetknął
mi coś między wargi i podrażnił podniebienie. To jest wąskie i śliskie. Od tego
bije miłe ciepło. Coś jakby… słomka? Instynktownie pociągnęłam, a usta wypełnił
mi jakiś słodki, gorący płyn. Ma taki znajomy smak… nie wiem… Wydaje mi się, że
gdyby miał przywołać jakieś wspomnienia, dotyczyłyby one czegoś sielskiego.
Dopiero w tej chwili
zdałam sobie sprawę z tego, jak jestem wygłodniała. Ssę, a w głowie kręci się ta
mleczna biel. Ciało mi ciąży, ciążą mi powieki. I nieważne, że dopiero się
obudziłam. Nie dbam o to, czy ktoś poza mną i „dobrymi rękami” tu jest. W tym
przyjemnym wirowaniu czułam jeszcze przez chwilę jakiś powolny
dotyk — dłonie na czole, policzkach, na oczach, ustach… Palce są
wilgotne, nerwowe, trochę zbyt inwazyjne… ale przyjemne. Dają oparcie w tej
niekończącej się bieli.
Dzień
piąty
Właśnie się obudziłam i
znów jestem głodna. Po napoju nie został nawet ślad. Wytrzeszczam oczy i próbuję
wychwycić jakiś ruch, ale to na nic, choć wczoraj wydawało mi się, że mignął mi
jakiś cień, ale teraz znowu jest całkowicie biało. Podejrzewam, że w tym
słodkim soku było coś… coś… Nie wiem. Moje myśli są jak zanurzone w smole. Po
przebudzeniu z trudem sobie przypomniałam, że to już piąty dzień.
Poznałam „dobre ręce”
zaraz po tym, kiedy wetknęły mi słomkę do ust. Może i bym się zawahała, gdybym
nie była tak wygłodzona. Powtórzył się scenariusz z wczoraj: wysiorbałam
łapczywie ostatnią kroplę płynu, a teraz „dobre ręce” gładzą. Niepewnie i
delikatnie, nieco dłużej. Nie chcą mnie skrzywdzić. Chociaż… poznałam w nich
frustrację, ale znów zawirowało mi w głowie… dotyk zniknął… o, i jeszcze raz.
Mocniej niż wczoraj…
Dzień
szósty
Wyczekiwałam „dobrych rąk”
od momentu, kiedy się obudziłam, ale nie przyszły. I dalej czekam. Nie dlatego,
że przyniosą jedzenie, nie. Od kiedy odkryłam, że gdzieś może kończyć się
granica bieli, nie chciałam już być sama. Myślenie
jest uciążliwe. Nadal jestem w kotle pełnym smoły.
Dzień
siódmy
Staram się spać jak
najwięcej. Nie czuję wtedy głodu. Próbuję wypluć tę gumową nakładkę, ale jest
przyczepiona zaklęciem. Chyba. Nie czuję jej, ale świadomość, że to nie należy do
mnie, jest nie do zniesienia. Po napoju nie ma już śladu, ale w głowie dalej mi
wiruje. Jestem wściekle głodna, ale myślę swobodniej. Teraz już wiem na sto
procent — w soku było coś, co mnie otępiało. Otwieram i zamykam usta,
ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Dobrze wiedzieć. Straciłam mowę.
Dotknęłam językiem dolnej wargi — jest spękana i ma dziwny smak.
Wytężanie pamięci nic nie daje, ale przynajmniej nie tracę ciągłości myślenia.
Chociaż… nie jestem pewna, czy świadomość w takim stanie to coś dobrego. Chyba
spróbuję jeszcze się zdrzemnąć.
Dzień
ósmy
Człowiek może przeżyć bez
wody pięć dni.
Dzień
dziewiąty
„Dobre ręce” chyba nie do
końca są takie dobre. Czy to jakiś test? Jak długo przyjdzie mi tu tkwić? Po co
to wszystko? Coś się zmieniło, nie mam już żadnych wspomnień uczuć, bo te
uczucia powoli budzą się ze snu. I wcale nie jest mi z tym lepiej.
Pomyślałam
o śmierci.
I
wpadłam w panikę.
Przed utratą pamięci
musiałam mieć jakieś poglądy co do najlepszego i najgorszego sposobu umierania,
ale nawet gdybym sobie je przypomniało, w tej chwili perspektywa śmierci z
głodu przeraża mnie bardziej niż wszystkie inne śmierci razem wzięte. Jest mi
zimno ze strachu. Wytrzeszczam oczy i mrugam powiekami, ale uparta biel nie
ustępuje. Wytężam słuch, ale dociera do mnie tylko ciche brzęczenie. Za plecami
mam coś twardego i płaskiego, pewnie ścianę. Próbuję wierzgnąć, ale to na nic,
bo przecież nie czuję nóg. Mam ochotę płakać, ale nie mogę się skrzywić ani
wydać z siebie najlżejszego dźwięku. Jakby ktoś zamroził mi twarz.
Coś mignęło dokładnie
naprzeciwko mnie. Tak! Jakiś delikatnie ciemniejszy kształt, jakaś szarość na
tle wyprasowanej bieli! Poruszyłam się lekko, ale wiem, że i bez tego „dobre
ręce” zaraz przy mnie będą, zaraz mnie nakarmią. To nic, że znów przestanę
myśleć, ważne, żeby napełnić żołądek, żeby na chwilę zabić ten ból. I nie
pomyliłam się, zimne palce spoczęły na moim policzku, dotknęły… prawie się
uśmiechnęłam… Ale zaraz. To nie są „dobre ręce”. Dotyk właśnie się urwał,
potrwał zaledwie momencik, ale to nie to, poznałam! Albo raczej… nie poznałam.
Zaczęłam poruszać się
niespokojnie, przerażona, że nie mogę umiejscowić osoby, do której należą
dłonie. Chcę wiedzieć. Tylko wiedzieć! Od dziewięciu dni ani raz tak bardzo nie
pragnęłam przejrzeć! Obecność nie zniknęła, nie, ona nadal tu jest, widzę
falującą szarość załamującą inne szarości, których wcześniej tu nie było.
I dopadła do mnie raz,
zdecydowanie.
Odwracam głowę, chcąc na
oślep unikać zetknięcia z tą postacią, ale od początku byłam na przegranej
pozycji. Dłonie są wszędzie na moim ciele, jakby były ich dziesiątki, a ja nie
mogę się ruszyć, bo ten dotyk jest znajomy, choć nie pamiętam go sprzed
dziewięciu dni. To są „złe ręce”. Natarczywe. Zimne. Nie błądzą jak te dobre,
one doskonale wiedzą, gdzie i w jakim celu się udać. Szarpią, popychają na
ścianę, a ja co chwilę odbijam się od niej i natrafiam na jakiś pofałdowany,
żywy mur. Dłonie chwytają każdą część mojego ciała, parzą swoim dotykiem, a ja
właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że jestem naga. W głowie mi zaszumiało i to
był pierwszy dźwięk, który usłyszałam.
Pojawiło się coś jeszcze.
„Złe ręce” trzymają mnie mocno, są niecierpliwe, jedna z nich chyba na chwilę
zniknęła, ale tylko na chwileczkę. I po to, żeby sprowadzić kolejne
nieszczęście. Coś mnie przeszyło. Fizycznie, boleśnie, cholernie boleśnie! To…
a ja nigdy… Chcę krzyczeć, żeby to znalazło ujście!
W tej chwili jestem tym
miejscem, które mam między nogami, jestem jednym nieznanym dotąd typem bólu,
który rozdziera, wwierca się prawie do wnętrzności. Nóż — do tego to
podobne.
…regularne fale gorącego
powietrza…
To się nie skończy.
Dzień
dziesiąty
Skończyło się. Czuję, jak
coś ze mnie wypływa. Nie ma już głodu i bolesnych skurczy żołądka, bo ja cała
jestem bólem. Ten ból jest największy na dole, w środku, ale rozchodzi się na
plecy. Ale najgorzej jest z myśleniem — myślę. I muszę znosić obojętność,
choć cały czas mam wrażenie, że powinnam być przerażona. Zhańbiona. To brzmi
naturalnie, a ja od tego odstaję. Jestem przerażona. Straciłam resztki
człowieczeństwa. „Złe ręce” wciąż są tak realne.
Bez przerwy próbuję
zasnąć, żeby nie musieć się znosić.
Za dużo czasu na myślenie.
Zdecydowanie za dużo czasu. Mój umysł chyba robi to złośliwie. Pełno słów,
urwanych frazesów… byle nie dopuścić do siebie tego, że chyba jestem
nienormalna, skoro potrafię tak wisieć i być spokojna.
Kątem oka dostrzegłam, jak
plamka szarości drgnęła i zaciemniła się.
Zmroziło mnie.
Drży mi cała twarz, ale ja
nie mogę się ruszyć, nie mogę się cofnąć, choć najchętniej stałabym się częścią
ściany. Automatycznie strzelam oczami we wszystkie strony, byle tylko mieć
wzrok poza zasięgiem twarzy tego kogoś. Zaskakująco silne palce wepchnęły mi do
ust słomkę — natychmiast poznałam jej kształt i zaczęłam ssać. Po
tylu dniach. Tyle czekania…
Mam ochotę się rozpłakać.
„Dobre ręce” wróciły. Po
czterech…? Po pięciu…? Ciągnie mnie na wymioty, ale łapczywie piję, wszystko
skupia się na ssaniu, jakbym sama stała się ustami. Kilka ogromnych łyków i już
po wszystkim, jeszcze na koniec zakrztusiłam się ostatnim łykiem i przez dobrą
chwilę kaszlałam, a „dobre ręce” odsunęły się i pozwoliły mi dojść do siebie.
Sapię, a w głowie mi się
kręci, ale raczej od nadmiaru tlenu. Szara, bezkształtna plama, którą są „dobre
ręce”, jest teraz trzema szarymi, bezkształtnymi plamami. Chyba lepsza była ta
biel, chociaż widzenie cieni znaczy jedno — nadal mam swoje oczy.
Wciąż nie mogę przeboleć
zębów.
Kolejny dotyk mnie
sparaliżował. Tym razem nie było miłego głaskania ani słomki, ale wilgotne
wargi na policzku, później niżej, niżej… w kąciku moich ust… I spocone palce na
szyi, na piersiach, biodrach… czuję je przez cienką warstwę ubrania… Serce chce
mi się wcisnąć do gardła. Czuję ten znajomy zapach słodkiej
lemoniady — tak, to są „dobre ręce”, ale robią mi to samo, co te złe.
Tamte cuchnęły cygarami, czystą szatą… a później jeszcze czymś. Krwią i czymś
mdłym, co później ze mnie wyciekło. I do tej pory ja tak cuchnęłam, właśnie to
sobie uświadomiłam. „Dobre ręce” chyba też, bo oderwały się ode mnie, owionęły
zimnym powietrzem, a przeraźliwie letnie, obojętne macanko się skończyło.
Jak i skończył się ten
dzień, ale ja nadal wiszę i myślę. Powtarzam sobie, że to już dziesięć dni. A
ile jeszcze przede mną?
DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ.
DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ.
DZIESIĘĆ. DZIESIĘĆ.
Dziesięć.
Po kilkunastu
powtórzeniach to słowo przestaje cokolwiek znaczyć.
Dzień
jedenasty
Jasność, która rozeszła
się po moim umyśle, na moment mnie zamroczyła. Obudziłam się i od razu
spostrzegłam szarość, nie biel, jak to było na początku każdego poprzedniego
dnia. Szarość jest od jakiegoś czasu trochę ciemniejsza, co pewnie znaczy, że w
pokoju jest zgaszone światło. No tak, przecież jestem tu sama, nie potrzebuję
wiele, bo przecież nie myślę. Przynajmniej oni tak sądzą, inaczej nie
pozwoliliby mi tutaj siedzieć samej. Myślenie jest niebezpieczne, a ja myślę coraz
sprawniej. Albo smoła nie jest już tak gęsta, albo ja nauczyłam się w niej
poruszać.
Tak, mój umysł jest dziś
zdecydowanie sprawniejszy, choć ja wolałabym powrócić do prostej, błogiej
tępoty. Na ciele nadal czuję „złe ręce”. Naprawdę zdarzenie sprzed prawie dwóch
dni wydaje mi się prawie nieinwazyjne, prawie tak normalne, jak jedzenie czy
wiszenie pod ścianą, ale coraz bardziej mnie to przeraża. Jestem nienormalna,
skoro tak myślę! Albo to myślenie nie jest normalne, dlatego tak o sobie myślę…
Za dużo myślenia o samym myśleniu, żeby tylko nie myśleć o „złych rękach”.
O tym, że to tylko
konsternacja. Nic więcej.
Cień jest tym razem dużo
mniejszy i o wiele bardziej ruchliwy, ręce też ma mniejsze, kościste i
długopalczaste. Dosyć przyjemne i neutralne, ale bardzo suche. Jedna dłoń
ostrożnie musnęła moje usta, które posłusznie otworzyłam, bo wiedziałam, że to
oznacza karmienie. Nakładka odkleiła się od moich dziąseł z wilgotnym
plaśnięciem. Prawie je usłyszałam. Słomka bardzo delikatnie dotknęła moich warg
i tkwiła tak, dopóki sama jej nie pochwyciłam. Stworzenie, które przyszło mnie
nakarmić, jest chyba całkiem uprzejme. Albo po prostu się wstydzi. Wydaje mi
się, że skądś znam ten eskapizm, to musi być jakieś odbicie mojego życia sprzed
tej cudacznej rzeczywistości.
Ostatni łyk, a słomka
wysunęła mi się z ust. Jak poprzedniego dnia — zero wirowania, a
żołądek wypełniony na kilka godzin.
Dzień
dwunasty
Teraz już jestem pewna, że
nie umieszczono mnie tutaj przez przypadek. Otworzyłam oczy i po prostu to wiedziałam,
wiem, że do pewnego momentu pojono mnie jakąś odurzającą miksturą i albo
przestano mi ją podawać, albo ja stałam się na nią coraz bardziej odporna.
Przypuszczam, że raczej to drugie, bo czuję… naprawdę czuję, że jestem silna.
Staram się nie myśleć o „złych rękach” i dość dobrze mi to wychodzi, aczkolwiek
przypuszczam, że moment konfrontacji z prawdą jest dopiero przede mną. Chcę to
jak najbardziej odwlec, ponieważ zaczęłam widzieć dla siebie szansę na
całkowite odzyskanie zmysłów.
Dzień
trzynasty
Pechowy. Skądś to wiem, a
to znaczy, że BYĆ MOŻE wraca mi pamięć. Nadal nie mogę wywnioskować, dlaczego
niektóre sprawy są dla mnie całkiem oczywiste, a niektóre znajdują się poza tą
powoli zapisywaną kartką. Pojawiła się taka myśl… całkiem prawdopodobna… że
może ktoś zmodyfikował mi postrzeganie świata. Skoro mógł wymazać pamięć,
zatrzymać myślenie, to musiał doskonale władać magią.
Ech, cały czas zapominam,
że moje życie toczy się w społeczności czarodziejów. To upokarzające, że jako
czarownica jestem skazana na to powolne, mugolskie… nawet nie mogę tego nazwać
życiem.
Nakarmiono mnie w
dokładnie taki sam neutralny i płochliwy sposób, jak dzień wcześniej, choć
nadal za każdym razem, kiedy ten ktoś wchodzi do pokoju, drżę, że tym razem
przyjdą „złe ręce” i znów to zrobią. Ale one przyszły tylko raz i już więcej
się nie pokazały. Niepokoi mnie jedno. „Dobre ręce” też przestały przychodzić.
Od chwili, kiedy próbowały posunąć się dalej, nawet się nie pojawiły. Przez
zdecydowaną większość czasu nie czułam żadnej obecności — ani tej
krzywdzącej, ani tej przynoszącej ulgę. To śmieszne, ale zaczęłam… mam jakieś
absurdalne wyrzuty sumienia.
Dzień
czternasty
Dostałam pić zaraz po
przebudzeniu i już to wydało mi się złowieszcze. Mały cień przyniósł ze sobą
strach i zaraził mnie nim, więc wiszę i boję się, oczekując najgorszego. Wiem,
że „złe ręce” dzisiaj przyjdą. Wiem to. Albo będzie to jeszcze coś gorszego, o
czym przecież nie mogę pamiętać. Te czternaście dni ciągnie się jak wieczność,
największą udręką jest czekanie. Nie, ja się na to nie godzę! Myślę już tak logicznie,
żeby to wiedzieć! To nieludzkie, nikt nie zasłużył na to, żeby go uwięzić,
pozbawić zmysłów i bawić się jak lalką, zapomniawszy, że ta lalka czuje i
myśli. Przede wszystkim myśli, i to całkiem trzeźwo!
Ja
zaraz oszaleję.
Coś mignęło.
Zastygłam w bezruchu. Nie
mogę się ruszyć, choć ciało podpowiada mi: uciekaj.
Czuję serce w gardle, jeszcze chwila, a je zwymiotuję. Już czuję ten zapach
czystej szaty, cygara… a teraz jeszcze wody po goleniu. A więc jest ranek.
Na ciele zjeżyły mi się
wszystkie włoski, a ja próbuję przylgnąć do ściany, żeby zwiększyć dystans
między mną a „złymi rękami”.
Teraz robi to powoli,
czuję, jak każda warstwa moich ubrań zsuwa się ze mnie i opada gdzieś w nicość.
Na podłogę. Dotknął mnie lodowatym palcem tam, gdzie za pierwszym razem czułam
nóż, a mieszanka dreszczy o różnych nasileniach obrzydliwości przebiegła przeze
mnie we wszystkich kierunkach. Nie mogę na to pozwolić! Do jasnej kurwy, nie
mogę, żeby to się znowu stało! Ty… pieprzony… kurwa… pierdolonyskurwyjebany!
I rozdziera mnie raz za
razem, język jest wszędzie na mojej twarzy, a to centrum, „złe dłonie”, na
piersiach, wszędzie, na pośladkach, wszędzie, wszędzie, nie odsunę się, bo
jestem między ścianą a tym, co porusza się tak… obleśnie… zwierzęco…
Kiedy ten język był
wystarczająco blisko, pochwyciłam go między gumowe nakładki. Zacisnęłam ze
wszystkich sił, ale to na nic, bo wyślizgnął się bez większego problemu…
Zapiekło.
Powieka, oko i chyba część
policzka. „Zła ręka” uderzyła tylko raz, bo „złe coś” dalej rozdziera. Jakieś
sensacje dzieją się między moimi nogami, coś łaskocze, szaleje… sama już nie
wiem, co to jest! Boję się reakcji mojego ciała, „złe ręce” nie są już tak
istotne, bo są jedynie albo AŻ sprawcą, podjudzaczem… To jest złe do granic
możliwości, mam ochotę się wyrzygać, byle tylko ten ode mnie odstąpił! Ryczę
bezgłośnie w rytm tego.
I wszystko gwałtownie
ustało, na koniec jeszcze tylko wypełnił mnie ogień.
Dzień
piętnasty
Albo jakiś inny. Walić to.
Walić, walić, walić,
walić, walić, walić, walić.
Wszystko, byle znów nie
przyszły. Mogę zdechnąć z głodu, byle tylko nie przyszły! Skoro to jest cena za
wolne myślenie, to ja nie chcę myśleć! Merlinie, Jezu, Allahu, Jahwe, Buddo,
Zeusie, Ra czy ki…
Coś
się poruszyło.
Nie…
Dzień
szesnasty
Już wiem, po co tu jestem.
Nie dopuszczałam do siebie tej myśli, ale… to… prawda.
Jestem lalką. Nie mam
prawa myśleć. Przeżywać. Istnieję, by służyć.
Dzień
siedemnasty
Może… może to…
eksperyment…? Eksperyment. Eksperyment. Eksperyment.
Dzień
osiemnasty
Nie może być inaczej. Za
dobrze mi szło.
Dzień
dziewiętnasty
Ile razy jeszcze
przyjdziecie?!
Dzień
dwudziesty
Pierdol się.
PIERDOL.
PIER-DOL.
Możecie sobie przychodzić.
Dzień
dwudziesty trzeci
Już dwa dni nic. Ale to
tylko chwila. Dziura w paśmie gwałtów, które nie mają prawa się tak nazywać, bo
przecież ja nie myślę, nie żyję, nie mam prawa do siebie samej. To jednostronna
aktywność. Zanim jeszcze otworzyłam oczy, pytam tylko o jedno: czy „złe ręce”
mnie… kupiły? Czy to możliwe?
Chłodny, sztywny dotyk.
Nawet nie zauważyłam, żeby cokolwiek się ruszało, nic, żadnej ciemniejszej
plamki. To „dobre ręce”, ale nie są już takie dobre, skoro pozwalają, aby „złe
ręce” robiły mi to wszystko. Posłusznie wypiłam swoją porcję soku, ale w środku
wszystko mam ściśnięte, nie jestem głodna, mimo że nie jadłam od… nie pamiętam.
Nie czuję, żebym miała ciało. Nie ma granicy między mną z tej ślepej, głuchej
głowy a mną gwałconą, wiszącą. Chyba przestanę pić. Zdychanie z pragnienia to
zawsze jakiś cel. A teraz zasnę.
Pierwszy raz czuję ból w
karku.
Dzień
dwudziesty czwarty
Obudziło mnie jakieś
dudnienie. Głosy jak spod wody.
I ten sakramencki ból w
całym ciele… no wszędzie, wszędzie, każda kostka pali, jakby mnie rozciągano… To
nie do zniesienia! Próbuję jakoś się przesunąć, zmienić pozycję, ale nie ma w
moim ciele cząsteczki, która zniosłaby dodatkowe obciążenie. Boli. Za bardzo. Nawet
myślenie.
Otwieram oczy. Raz. Drugi.
Jeszcze raz. Albo raczej próbuję, bo widzę ciemność.
Zaraz, moment… Ciemność. Ciemność.
Otworzyłam, tym razem
naprawdę. I widzę to — jakiś wąski, długi pokój… Jest ciemno, a moje
oczy nie są przyzwyczajone do takiego mroku, ale widzę! Nieregularności przede
mną, niskie, czarne sklepienie, a na końcu chyba zamazane schody…
Coś podskoczyło mi w
żołądku, a serce bije jak szalone… chyba z podniecenia. Od dawna… od początku
aż do tej chwili towarzyszyła mi jedynie neutralność. Ta cholernie przerażająca
neutralność, znieczulica, a potem regularna beznamiętność na ból, głód,
upokorzenie i strach. A teraz, kiedy nareszcie widzę… widzę! I myślę całkiem
czysto… coś dudni. I chyba słyszę, to musi być to! Wiem, że to, co teraz
wypełnia mi uszy, nie pochodzi z mojej głowy, a gdzieś z zewnątrz. Z… pokoju nad
moim? Jakby… kroki? Ale nie całkiem wyraźne kroki, takie bardziej stłumione,
jakbym faktycznie była pod wodą.
Ale nadal nie mam zębów.
Ani nóg. Ani rąk. Ani… honoru.
Nie mam już swojej
tożsamości. Jestem jak wydrążona skorupa.
I to się już nie zmieni, bo
moja sytuacja się nie zmieni.
Chwila
radosnego uniesienia się skończyła.
Skończyła się… wraz z
ciszą! Choć szum w moich uszach nadal poważnie zakłóca odbiór, wyraźnie słyszę
kroki. Ten dźwięk jest coraz wyraźniejszy, nie może być inaczej! Ktoś tu idzie.
Pierwsza
myśl — „złe ręce”.
Nie jestem pewna, czy chcę
zobaczyć, co znajduje się za dłońmi, które spieprzyły we mnie wszystko… i to
dosłownie. Ale nie mogę nic na to poradzić, bo faktycznie powieszono mnie pod
ścianą. To uczucie okazało się całkiem trafne. Pytanie — ZA CO?
Kroki narastają. Poznałam,
że właściciel skradających się stóp nie należy do najcięższych. Odetchnęłam z
ulgą. „Złe ręce” od zawsze były dla mnie uosobieniem tężyzny i ogromnej siły.
Oślepiający blask… a zaraz
po nim znowu mrok i łagodne, ciepłe światło. To zapłonęły kandelabry pod niskim
sufitem. Choć i to światło trochę mnie razi, bez problemu mogę odróżnić
sylwetkę jakiegoś wysokiego, chudego chłopaka od kanciastych mebli, którymi
zawalona była… chyba piwnica. Ściany są ciemne, a ja na plecach już dawno
wyczułam nierówną, chropowatą fakturę kamienia.
— Słyszysz mnie?
Z gardła wyrwał mi się
niemy okrzyk, który… nie okazał się tak wcale… niemy! W jedną noc odzyskałam
wszystkie zmysły! Wczoraj nie było niczego, a dziś jest już… nie, wszystko nie chce się tak gładko
pomyśleć.
Ledwo to usłyszałam. Słowa
były mocno stłumione, zniekształcone, brzmiały śmiesznie wibrująco, ale
zrozumiałam. Zrozumiałam ten słodki angielski wypowiedziany na głos, a nie brzmiący
symbolicznie tylko w moich myślach! Nie dałam rady odpowiedzieć. Kiwnęłam
głową.
— To
słuchaj — powiedział jeszcze ciszej i mniej wyraźnie. — Nic
nie mów. Ty nadal nie widzisz, nie słyszysz, nie mówisz. Rozumiesz? Mój ojciec
wyjechał na jakiś czas… poczekaj chwilę…
Podszedł na tyle blisko,
że mogę patrzeć na jego bladą twarz i rozpoznać zarys oczu, nosa i nawet
kształt wąskich warg. Ma chyba bardzo jasne włosy, bo nad jego czołem
zauważyłam coś na kształt prawie białej grzywy. Mrużę oczy, ale nie jestem w
stanie dostrzec więcej.
Chyba zauważył, jak się
krzywię i próbuję ułożyć się w pozycji, która sprawiałaby jak najmniej bólu, bo
bez słowa objął mnie jedną ręką, a drugą zaczął majstrować za moimi plecami.
Wystarczył jeden dotyk. Zwyczajne muśnięcie bez znaczenia, ale ja poznałam. On
był tymi rękami, które mnie karmiły. Które były moim jedynym oparciem, kiedy
pozostawałam sama sobie. To był… jest. To jest
mój anioł. Doświadczyłam najprawdziwszego cudu.
Przeniósł mnie na
najbliższy mebel (po dotyku i rozmazanym kształcie poznałam, że to jakaś kanapa
obleczona jakimś chropowatym i sztywnym materiałem), mamrocząc coś o fatalnych
warunkach, ale to jest najwygodniejsze, najbardziej kojące dla obolałego ciała
miejsce. Ta twarda kanapa. Odchyliłam na moment głowę i zamknęłam oczy. Oddałam
się temu rozkosznemu uczuciu mijającego bólu.
Bardzo chcę werbalizacji.
— Dziękuję.
Mój głos nie brzmi tak,
jak sobie to wyobrażałam. Jest ciężki i niski, o wiele za niski w porównaniu do
jego głosu. I te nakładki… Powietrze
między nimi furkocze. Świszczy.
— Ty? Ty dziękujesz?
Te słowa zapadły mi w
pamięci tak głęboko, że jeszcze przez chwile brzmiały.
Ty
dziękujesz? Ty? TY? Dziękujesz?
Ironia w najczystszej
postaci. To nie pasuje do dobroci, którą mnie obdarowywał. I nagle poczułam, że
wcale tak bardzo go nie lubię, bo przecież mógł zrobić dla mnie więcej. Na
przykład powstrzymać tego potwora, mógł przyjść do mnie dużo wcześniej, mógł
powstrzymać… nawet nie wiem, kogo powstrzymać, ale mógł nie dopuścić do tego,
że się tu znalazłam!
— Niczego nie pamiętasz,
prawda? — zapytał mniej więcej w ten sposób. — To dlatego,
że wyczyszczono ci pamięć.
Tak wiele przewidziałam.
Ale to nie było trudne. Teraz, kiedy już prawie nic nie hamuje moich myśli,
wydaje mi się to całkiem oczywiste. Zapytałam go, czy można to cofnąć, ale on
chyba tego nie wie. Nie odpowiedział, a ja zobaczyłam tylko niedbały ruch
ramionami.
Milczymy. Teraz, kiedy
nareszcie zobaczyłam twarz „dobrych rąk”, teraz, kiedy możemy o wszystkim
pomówić… Milczymy. Jemu chyba jest głupio. Jest zmieszany. Nie widzę, gdzie
patrzą jego oczy, ale on sam ma zwieszoną głowę. Czuję, że nie chce na mnie
patrzeć. Irytuje mnie. A ja chcę już, już
coś zrobić, cokolwiek! Poinformował mnie o nieobecności swojego ojca, to musi
coś znaczyć!
Ale po chwili powiedział,
że nie wie, jak można przywrócić mi pamięć. I czy w ogóle. Coś jeszcze
mamrotał, coś o eliksirach, ale znów zakręciło mi się w głowie. Tego jest za
dużo. Zbyt dużo bodźców na raz. A ja głupia chcę uciekać… Nie mam dokąd. Nie
znam nikogo. Nie znam nawet siebie, ale ubzdurałam sobie wielką ucieczkę, kiedy
tylko zauważyłam pierwsze kształty.
Moje oczy już całkiem
przyzwyczaiły się do ciepłego półmroku. Powoli odzyskiwałam ostrość, ale dzieje
się to zbyt ociężale. Ospale. Moje oczy dopiero się budzą, choć ja nie śpię już
od dwudziestu czterech dni. Zadrżałam na samą myśl, że nareszcie mogę zobaczyć…
I znów wiruje mi w głowie. Ale nie mogę być dalej nieświadoma, bo zaraz
zwariuję, o ile już nie zwariowałam.
Wychyliłam się lekko,
czując każdy kręg i każdy mięsień w plecach. Setki, tysiące noży wbitych w
każdą jedną komórkę mojego ciała. Ale spojrzałam.
I zapowietrzyłam się z
podniecenia, przerażenia czy jakiejkolwiek innej emocji, ale to nieważne, bo
mam nogi! Merlinie, mam obie nogi! I ręce! Leżą na kanapie jak plastikowe
części manekina, ale są na swoim miejscu! I tylko, TYLKO nic nie czują!
Zapytałam go o to, ale on
powiedział coś w stylu:
— Dam ci na to
eliksir. I przejdzie.
Eliksir dobry na wszystko.
Dobry na to, żeby odebrać zmysły, pamięć i tożsamość, dobry na to, żeby
zastąpić posiłek, naprawić zepsute kończyny… ale nie dość dobry, żeby oddać mi
siebie. Wciąż jestem pusta. Nie znam siebie, bo nie zdążyłam siebie poznać
przez te dwadzieścia cztery dni.
Chłopak kuca przy mnie.
Głowę nadal ma spuszczoną, ale czuję, że mi się przygląda. Powiedział, że ma na
imię Draco. Nawet zawiesił na chwilę głos, chyba oczekuje jakiejś odpowiedzi…
Ale ja się nie przedstawię. Nie mam już imienia. Jestem zupełnie kimś innym,
ale jeśli jest inaczej, to on o tym wie. I wie, jak się nazywam. Nazywałam.
Obiecał, że skrzat
przyjdzie… ale kiedy… tego już nie
dosłyszałam. Ważne, że przyjdzie. Kazał mi być cicho, po czym wyszedł, a
światła same pogasły. Znów prawie niczego nie widzę, ale teraz zamiast bieli
jest czerń. To taka miła odmiana.
Dzień
dwudziesty ósmy
Jest w nim coś
odpychającego, a ja nie mogę oprzeć się temu wrażeniu, że skądś go znam. I
wcale się nie mylę. Draco. To imię z trudem przechodzi mi przez myśli. Draco przychodzi do mnie codziennie, ale
o nieregularnych porach. Wczoraj był dwa razy. Dziś tylko raz, ale sporo
powiedział. Ja jak zwykle milczałam. Wydaje mi się, że on też nie chce, żebym
mówiła. Widzę już na tyle dobrze, że mogę spostrzec, gdzie patrzy. Ma szare
oczy. Dzisiaj zauważyłam kilka piegów na jasnych policzkach. Jego szczurza
uroda pasuje do tego, co robi — kryje się ze mną w piwnicy. On przed
czymś ucieka. I naprawdę nie mam zielonego pojęcia, dlaczego mi pomaga, ale
wiem, że pytanie go o to nie ma najmniejszego sensu. I tak nie odpowie.
Ale odważyłam się na jedno
pytanie. Przed wyjściem znów poprosił, bym była cicho — to już nasza
niepisana tradycja trwająca od pięciu dni. Ale tym razem dodał, że jego matka o
mnie nie wie. Nieświadomie codziennie po troszku się przede mną otwiera. A ja
spytałam, dlaczego nie uciszy mnie zaklęciem. Jak się
spodziewałam — nie odpowiedział.
Dzień
dwudziesty dziewiąty
Mam czuć. Albo raczej…
miałam. Nic więcej. I czuję. Moje ciało dochodzi do siebie, z dnia na dzień
jest lepiej. I nie boli tak koszmarnie. Powoli odzyskuję czucie w nogach, a
palcami u prawej ręki już prawie poruszam. Draco to widzi i coraz bardziej się
boi, bo to oznacza podjęcie decyzji. Ja wiem, że „złe ręce” to jego ojciec. Nie
mogę się oprzeć wrażeniu, że to naprawdę jakiś test, a oni wszyscy tylko
czekają, żeby zadać mi nowy ból, upokorzyć, a na koniec odebrać to, co udało mi
się odbudować w tym więzieniu.
Staram się nie myśleć za
dużo, o ile nie mam konkretów. I — jak wcześniej — dużo
spać. Byle nie myśleć. Nie przypominać sobie, jak to się… Całe szczęście, że
nie mam snów. Wtedy nie byłoby ucieczki już nigdy i nigdzie. A
tak — mogę uciec od myśli do swojej głowy.
Dzień
trzydziesty
Za dużo tego wszystkiego.
Obudziłam się na kanapie, wczoraj nie mogłam znieść samej siebie, a dziś
rozpiera mnie energia — pierwszy raz pozytywna. Chyba noc poukładała
mi w głowie niektóre sprawy,
aczkolwiek wolę myśleć, że to ja mam kontrolę
przynajmniej nad swoimi emocjami. Czuję się już prawie pewnie. Wydaje mi się… wiem, że jeśli Draco się nie wycofa,
wszystko się uda. Ufam mu, choć czuję, że chyba nie powinnam. Ze spotkania na
spotkanie utwierdzam się w przekonaniu, że jest w nim coś takiego… Nienawiść do
szlam? To za proste, a Draco z pewnością prosty nie jest, ale widzę
to — on ma potworne wyrzuty sumienia. Myśli, że widzę zbyt słabo,
żeby to zauważyć, a i on sam o to nie pyta, więc milczę. Milczę i przyglądam mu
się, jak unika patrzenia mi w oczy, jak blednie, gdy udaje mi się poruszyć
kolejnym palcem, jak jest zażenowany, kiedy wymienia mi cewnik… Nie, ostatnia
sytuacja odpada, każdy byłby zażenowany. Ale teraz jestem już prawie pewna, że
w przeszłości się znaliśmy… znamy. Z tym że ja tego nie pamiętam. Osiągnęłam
już pierwszy podstawowy cel, nie potrafię myśleć o niczym
innym — chcę znów pamiętać. Na wszystkich bogów, skręca mnie na samą
myśl, że nie wiem, dlaczego to wszystko… jak… i skąd ja tutaj?! Mam ochotę już
zerwać się z tej kanapy, choć ledwo poruszam palcami u stóp, i pobiec. Po
prostu. Chcę, żeby moim światem przestała być ta piwnica!
Ciche, regularne dudnienie…
Idzie
Draco.
Nauczyłam się rozpoznawać
go po krokach, choć nikt poza nim i skrzatem domowym nie zapuszcza się tu. Draco
budzi we mnie mieszane uczucia, już dawno przestał być po prostu „dobrymi
rękami”, nie idealizuję go jak wcześniej. Ale skrzat to co innego. Jest
milczący, dokładny i nigdy nie podnosi wzroku. Choć z niecierpliwością czekam
na każdą wizytę Dracona, obecność skrzata zawsze sprawia mi tę tylko moją małą
radość. Ten mały człowieczek budzi współczucie, a ja za każdym razem myślę, że
nie powinien być tak zapatrzony w swoich panów, powinien sam o sobie decydować,
skoro ma sprawne ręce. Za każdym razem próbuję się do niego odezwać, ale on
udaje, że nie słyszy.
Ech, gdybym tylko miała
zęby…
Draco ma tego dnia dobry
humor. Tuż przed wejściem chyba nawet się uśmiechał, tak, być może, widzę, jak
kąciki jego ust opadają. Z oczu ucieka światło. Z przyjemnością dostrzegłam te
detale. Od dwóch dni uświadamiam sobie, jak to miło odzyskać coś, co przeciętny
człowiek postrzega jako dane mu na wieczność. Ot, wzrok. Takie nic, a jednak
coś.
W końcu zdobyłam się na
odwagę.
— My sę znalysmy,
tak?
Chłopak powoli odłożył dzbanek
na wieko ogromnego kufra, który do połowy zastawiał dojście do mojej kanapy. Mojej kanapy.
No i dobry humor Dracona
właśnie się ulotnił, ale ja o to nie dbam. Muszę w końcu poznać prawdę. Draco
patrzy na mnie, a ja patrzę na niego. I tak to już trwa jakąś dłuższą chwilę,
nic się nie zmienia, tylko pomiędzy jego lekko wygiętymi brwiami pojawia się
pionowa zmarszczka. Oboje wiemy, że tak.
Odpowiedział:
— Chodziliśmy razem
do szkoły, ale raczej się nie lubiliśmy. Wiesz, mieliśmy… trochę inne poglądy.
Czy coś podobnego.
A ja po prostu nie mogłam
się powstrzymać.
— Moje poglądy okazaly
sę chyba mnej oplacalne.
Nie chciałam zabrzmieć
ironicznie. Po prostu tak wyszło. Wbrew wszystkiemu byłam Draconowi wdzięczna
za to, co dla mnie zrobił i robi nadal, innym razem… On naprawdę nie jest złym
człowiekiem.
— Przepraszam.
Musiałam to dodać. Czuję,
że to właśnie jest po mojemu.
Ale on chyba się trochę na
mnie obraził, bo nic już nie powiedział, tylko dał mi pić i poszedł sobie, jak
zwykle nie obiecując, że jutro się zjawi, ale ja wiem, że przyjdzie. Zawsze
przychodzi. W głowie wykluło mi się kolejne pytanie, ale obiecuję sobie, że
nigdy mu go nie zadam.
Kiedy
przychodził do mnie i głaskał mnie po twarzy, chciał zrobić to samo, co jego
ojciec?
Dzień
trzydziesty pierwszy
Odważyłam się na kolejną
rzecz.
Draco
przyniósł lusterko.
Siedzę z zamkniętymi
oczami i czekam, aż nadejdzie odpowiednia chwila. Wydaje mi się, że to już, już
teraz, ale coś mnie powstrzymuje. Żołądek skręca mi się boleśnie, a ja drżę
przed ujrzeniem swojego odbicia, choć wiem… po prostu wiem, że wygląd… to nie jest najistotniejsze. Ale jednak się boję.
Otworzyłam oczy.
I widzę przerażoną,
pociągłą twarz, masę gęstych, brązowych włosów, które nie mieszczą się w lustrze,
upstrzonych kolorowymi spineczkami… Oczy okolone ciemną kredką, rzęsy mocno
uczernione, policzki pokryte różem. Czerwone usta. Choć przez trzydzieści jeden
dni makijażu nikt nie odświeżał, wyglądał perfekcyjnie, jakby wymalowano go… na
twarzy lalki.
Zadrżałam, a wraz ze mną
moje odbicie. Odwróciłam głowę. Nie mogę na siebie patrzeć, choć tak naprawdę
wyglądałam… nieznajomo. Obco. Nie mogłabym powiedzieć, że dziewczyna, która
przed chwilą wpatrywała się we mnie z tego małego lusterka, jest mną. Nawet
przez myśl mi nie przyszło, aby rozchylić usta. Na samo wyobrażenie gumowej
nakładki na dziąsła ściska mnie w gardle.
Nie przypuszczałam, że tak
bardzo przeżyję widok swojego odbicia. Ta cała charakteryzacja, te
sparaliżowane kończyny, pozbawienie zmysłów… to wszystko spadło na mnie i
przytłoczyło, tak że nie jestem w stanie pojąć, jak bardzo trzeba być chorym,
żeby wpaść na coś takiego! Żywa lalka! Na dodatek znajoma lalka, którą miało
się gwałcić, dopóki się nie znudzi, a wtedy… wtedy cisnąć w kąt… niech zdycha z
głodu…!
Grzecznie poprosiłam
Dracona, żeby mnie zostawił. I zostawił, o dziwo. A ja staram się zasnąć, choć
pierwszy raz to mi nie wychodzi.
Chyba zaklęcia na dobre
przestały działać. Albo zostały sprytnie wyłączone. Tak, Draco wygląda na
takiego… niepozorny, ale musi być zdolnym czarodziejem. Jest tyle rzeczy, o
które chciałabym go zapytać, gdyby wszystko wyglądało inaczej. Ale nie wygląda
i już nie będzie.
Straciłam ducha walki.
Wiem to.
Niepotrzebnie poprosiłam
Dracona o to lusterko…
Dzień
trzydziesty drugi
A może jeszcze nie… Krótko
spałam. Obudziło mnie coś głośnego… jakby… trzaśnięcie? I ostre światło. A ja
jestem jeszcze śpiąca… Spać…
— Gran… Hermiono?
Dźwięk mojego imienia jest
jak kubeł zimnej wody.
Natychmiast otworzyłam
oczy, i choć obraz nadal jest nieco zamazany, spostrzegłam zarys sylwetki
Dracona. Idzie ku mnie raczej nerwowo, jakby nie było dość czasu… Zaraz…
moment…
— Wrócił ojciec…
Z początku nie miałam
pojęcia, co te dwa słowa znaczą, ale kiedy do mnie dotarły…
„Złe ręce”… a ja głupia
uwierzyłam, że to może się udać! I znów… Sinusoida. Skończyło się dobre, więc
muszę odcierpieć swoje!
Głos uwiązł mi w gardle.
Coś ciepłego piecze pod powiekami. Łzy — pierwszy raz. Chciałam
wykrzyczeć Draconowi tyle pytań… Co teraz? Czy on tu przyjdzie? Gdzie jest? I,
do cholery jasnej, dlaczego? Dlaczego akurat teraz? Teraz, kiedy już prawie
wszystko jest gotowe, kiedy nadzieja urosła na tyle, że nie mogę się pogodzić z
utratą…?
Chyba uderzył mnie w
twarz, nie wiem, bo musiałam wpaść w panikę. Na moment mnie zamroczyło, w
uszach na nowo zabrzmiało znajome dźwięczenie.
Mówił, że to nic, że
wszystko pójdzie zgodnie z planem, ale ja mam być silna. Że on wie, że jestem
silna i odważna, że to udźwignę, tylko muszę o tym pamiętać. Widzę jedynie
urywki tego, co robi Draco, słyszę tylko fragmenty zdań… On chyba też jest
przerażony. Obiecał, że wszystko będzie dobrze, byle bym mu zaufała.
No i zaufałam.
Mam inne wyjście?
To jedyny przebłysk
rozsądku, bo już, już teraz wrzucono mnie na głęboką wodę. Już brzmią nad nami
kroki… ale nie jednej osoby, a kilku… Dwóch? Nie, więcej… Raz, dwa, trzy… i
jeszcze jakieś krótkie, urywane… kobiece?
Drzwi trzasnęły, a Draco
już gładzi mnie po twarzy. Jak wcześniej, ale ręce strasznie mu się trzęsą.
Twarz ma spiętą, ale oczy spokojne. A ja… ja cała drżę, serce chce wyrwać mi
się z piersi…
Nie widzę.
Jestem ślepa.
Na miłość boską,
przypomnij sobie, jak to jest nie widzieć!
I nie słyszeć…
Wchodzą.
„Złe ręce” poznałam od
razu, wparowały do piwnicy jako pierwsze. I wcale nie ukrywają się ze swoim
zadowoleniem, coś głośno komentują… Kątem oka go dostrzegłam. Mignęły mi tylko
prawie białe włosy, bo na moment znowu praktycznie straciłam wzrok, kiedy tylko
poczułam znajomy smród cygar i świeżutkiej szaty. Krew… i krew! Chcę uciec, ale
Draco mocno trzyma mnie za nadgarstek. Chyba poczuł lekkie szarpnięcie.
Salwa śmiechu. Komentarze
silnie przeciągającego sylaby głosu… to ojciec Dracona, on też mówi w ten
sposób… Jakiś nerwowy chichot… wzięłam te kroki za kobiece, ale to jakiś niski
mężczyzna… I jeszcze dwóch wysokich… jeden z nich rudy…
Błądzę wzrokiem po
ścianach, żeby to wyglądało naturalnie, ale wiem, że nie wygląda. Jestem cała
spięta. To dziwne, że oni wciąż się śmieją, że nie wyczuli smrodu mojego
strachu… Pocę się, cienki materiał przykleja mi się do skóry…
On przyprowadził tu tych
wszystkich mężczyzn…
Na miłość boską… Nie
wierzę, że to się tak skończy…
— Draco, a cóż to?
Widzę, że nie możesz się odkleić od naszej uroczej laleczki…
Zwymiotuję. Zarzygam
kanapę, Dracona, wszystko się wyda i to będzie koniec mojej ucieczki. Koniec.
Koniec wszystkiego. Ja tego nie przeżyję.
Znów śmiechy. Słyszę je
jak przez mgłę, ale rozróżniam głosy.
— O, przyjaciółeczka
Pottera? — Jazgoczący, nieprzyjemny. — Myślałby kto…
Ładniutka.
— Draco, pozwól,
Lestrange jest naszym gościem, ty dokończysz później. — Znudzony.
Przeciągający sylaby. „Złe ręce”.
Draco puścił moją rękę,
ale się nie odsunął.
— Zwariowałeś,
Malfoy! — Ostry. Tyle w nim nienawiści! — Nie tknę szlamy, choćby
była nie wiem jak gorącą laską. A to-to raczej nie powala urodą… Ile byś za to
nie dał, powiem ci, przepłaciłeś.
— Szkoda, że Potter
gryzie ziemię, chętnie bym go sobie powiesił w swojej
piwnicy. — Głęboki. Jadowity. Kurwa… to jest chore!
Coś mocno ścisnęło mój
policzek. Zaleciało ciężkimi perfumami, chyba jakimś alkoholem… Szarpnęłam się
do tyłu, z przerażeniem odkrywszy, że Dracona już przy mnie nie ma, ale jest
mężczyzna… Boże kochany… Mignęły mi rude włosy…
— Jak mówiłem, nic
specjalnego. Mogłeś sobie sprawić czystokrwistą, doprawdy nie mam pojęcia, co
ty sobie ubzdurałeś, Malfoy.
Kolejny chichot, gardłowy
śmiech ojca Dracona… Cyrk. A ja jestem na jakiejś cholernej karuzeli, która nie
przestaje się kręcić, wręcz przeciwnie, nabiera rozpędu… Naprawdę niczego już
nie widzę, jest tylko mieszanina barw. Jest mi od niej niedobrze, a to
wirowanie wcale nie pomaga. Wszystkie granice zostały już przekroczone.
Ale mężczyzna cofnął rękę
i wstał.
— Na wolności masz
jeszcze jednego z naszej Upadłej Trójcy, jestem pewien, że Czarny Pan pozwoli
ci go powiesić w piwnicy, jeśli tylko go złapiesz, Yaxley.
Chore… Zboczone… Pojebane…
— Nie popisałeś się,
Malfoy.
— Lestrange, daj już
spokój… Zapraszam na partyjkę i coś mocniejszego. A ty, Draco…
Śmiech. Śmiech
narastający, ale zaraz potem słabnący, cichnący… Mieszający się z krokami. Aż
ustał.
Dookoła nadal tylko barwy.
A on jest już przy mnie,
równie trzęsący się i przerażony, ale z o wiele jaśniejszym umysłem.
Rozsądniejszy. Silniejszy. Nie, nie dam rady, nie zaufam mu, coś z niego
wylazło… coś takiego… jestem tu sama, choć on stara się mnie tulić. Jego
ramiona mnie parzą, parzą jego dłonie, wszystko, czym mnie dotyka. Coś szepcze…
Że wszystko jest już dobrze, ale to gówno prawda, bo w domu jestem tylko ja
przeciwko czterem mężczyznom, którzy mnie znowu skrzywdzą. Napiją się alkoholu
i przyjdą tu… wtoczą się, cuchnący tymi drogimi cygarami, perfumami i
pożądaniem, chcący znów się zabawić… jeden po drugim, a Draco będzie na to
patrzył, będzie słyszał, jak się za mnie zabierają, a potem mnie opatrzy, on i
skrzat, da mi nadzieję, że to wszystko może się skończyć, a potem znowu do mnie
przyjdą… I znowu. Sinusoida. Karuzela nigdy nie przestanie się kręcić.
Nie myślę. Kiedyś może myślałam,
ale nie teraz.
Jestem zwierzęciem.
Uciekam.
Chwyciłam coś twardego i
zimnego, moja ręka zachowała się tak, jakby była czymś odrębnym. Zadźwięczało,
a jakiś ciężar zwalił się na mnie, przygniótł, ale wyślizgnęłam się spod niego…
jakaś lalka opadła na kanapę, na miejsce, na którym wcześniej leżałam.
Poderwałam się na nogi, a piwnica zawirowała mi przed oczami.
Rozdzierający ból w
kolanach, coś wilgotnego na nich… Trzeba opuścić piwnicę. Trzeba opuścić… Biec,
biec jak najdalej…
Przewracam się, nogi mam
jak z drewna, znów upadłam, a panika odebrała mi rozum, bo zjechałam po
schodach z powrotem na dół. Jak tonący — rozpaczliwie macham rękami,
czując potworny ból w każdym palcu, włamując paznokcie…
Ale wydostałam się!
Światło i lżejsze powietrze… Pode mną jakaś śliska powierzchnia… Udało się
stanąć na nogach, chociaż dalej ślizgam się prawie na czworakach, pełznę w
kierunku światła, w kierunku zarysowanych drzwi… Wypluję serce… Ten bieg nie
przypomina biegu… ale nie szkodzi… tak blisko celu… już prawie… prawie… ju…
Kurwa!
Dałem za nią prawie pięć tysięcy galeonów!
~
koniec ~
Więcej grzechów nie
pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję i postanawiam się poprawić.
Uwielbiam creepypasty, to zdecydowanie mój temat numer jeden, a kiedy usłyszałam Lolita Slave Toy, miałam już w głowie wszystko nakreślone. Musiałam to napisać.
Uwielbiam creepypasty, to zdecydowanie mój temat numer jeden, a kiedy usłyszałam Lolita Slave Toy, miałam już w głowie wszystko nakreślone. Musiałam to napisać.
To był dość ciężki
tekst, ponieważ nigdy w życiu nie pisałam opowiadania w takiej formie. Czas
teraźniejszy, mieszany z trzecim plus narracja pierwszoosobowa (i jeszcze z
punktu widzenia Hermiony Granger), która tak naprawdę nie jest klasyczną
narracją pierwszoosobową, a bardziej pamiętniko-myślami. Cholera, ciężki temat.
Jeśli ktoś chciałby
zapoznać się z creepypastą, która podkusiła mnie do popełnienia tego, zapraszam
na tę stronę.
czemu wywaliłaś shout'a?
OdpowiedzUsuńCo wywaliłam?
UsuńLubisz Honoratę Skarbek? VChętnie przeczytałabym opowiadanie spod Twojej ręki o bohaterce, która ma wygląd Honey ;D Błaaaagam. przemyśl ten pomysł ;D
UsuńA powiesz mi, kto to jest? :)
UsuńNie znasz jej? Zaczynała jako blogerka modowa, i została piosenkarką. Zaskoczyłaś mnie tym, że nie wiesz kim ona jest :) Myslałam, że wszyscy o niej wiedzą. Tu, jak wygląda:
OdpowiedzUsuńhttp://1.bp.blogspot.com/-YcUyyOsrspg/TZdehbEjkKI/AAAAAAAAAAs/Pb4DrwbAtUc/s320/p%25C5%2582yta.jpg (na płycie)
wikipedia
https://pl.wikipedia.org/wiki/Honorata_Skarbek
Ogólnie, co tym wszystkim myślisz? :D Bo chciałabym przeczytać opowiadanie o niej (ale nie z jej życia, tylko takie mroczne, wampiryczne).
Pozdrawiam :)
Ja raczej nie śledzę tej części internetów, siedzę głównie w grach, creepypastach i trochę w potterowskim fandomie. :) Piszę miniaturki o postaciach z HP, niby można to podciągnąć pod OC, ale to mega trudne i czasochłonne zajęcie, już raz pisałam o czyjejś OC i chyba więcej się tego nie podejmę, przynajmniej na obecną chwilę, kiedy mam kilkanaście miniaturek w kolejce. Zastanawia mnie też jedno - czy ta dziewczyna chciałaby, żeby pisano o niej teksty, w końcu nie jest jakąś wymyśloną przez pisarza bohaterką książki.
UsuńZaskoczyłaś mnie, że nie przeglądasz internetu od strony gwiazd, ale każdy ma swoje ulubione ''rzeczy'' w internecie i szanuję to :)
UsuńNie wątpię, że w ogóle pisanie / układanie opowiadań, czy też miniaturek jest czasochłonne, jak i trudne. Szczególnie jak masz wiele do napisania jeszcze - jak wspomniałaś.
Sama nie wiem, czy ta dziewczyna chciałaby aby o niej pisano, ale sądzę, że raczej to nie jest złe, bo nie opisywałabyś w opowiadaniu (w miniaturce raczej) o jej prawdziwym życiu. Np. ona może być wampirem, czarownicą, czy np. koleżanką Hermiony. Użyczyłabyś tylko jej wyglądu, nie życia.
A tak się zastanówmy... zapewne czytałaś wiele fanficków, i np. w niektórych są użyte znane osoby typu Bieber, Nina Dobrev czy Selena Gomez (nie myśl, że ja czytam opowiadanka o nich, ale wiadomo, każdemu blogerowi zdarzyło się niechcący wejść na takiego bloga). To czy autor bloga powinien zapytać np. Selenę o zgodę w użyciu jej wyglądu?
Bo jest mnóstwo blogów, które po prostu zdzierają osoby realne (gwiazdy).
Chyba, że w miniaturce nie dałabyś zdjęcia Honey, a na przykład tylko opisała jej wygląd i tyle by wystarczyło. Poza tym nie musisz używać jej nazwiska.
Jeżeli nie masz ochoty użyć tej osoby to nie zmuszam, bo tak nieładnie :) Ja dałam tylko propozycję :P
pozdrawiam cieplutko :*
Nie, nie, nie mówię ogólnie o pisaniu miniaturek (czy czegokolwiek innego), bo to zależy od tematu, dnia czy tysiąca innych rzeczy. Myślałam raczej o pisaniu o OC, która nie jest moja. Poprzednia miniaturka ("Ja nie chcę wiele, ciebie i zieleń") była dla kogoś, pisałam z perspektywy OC, której nie stworzyłam, dodatkowo nie wiedziałam o niej zbyt wiele, stąd ogromna trudność.
UsuńCzytam tylko fanfiki potterowskie, bo po lekturach fragmentów opowiadań z Tokio Hotel, 1D, Biberem czy inną gwiazdą... zniesmaczenie to mocny eufemizm. :) Ale przemyślę, jasna sprawa. xD
Hej.
OdpowiedzUsuńTo jest okrutne, co się z nią działo :(
Przeczytałam całą miniaturkę z myślą, że zakończy się happy endem, ale mam jakieś wątpliwości, co do jej ucieczki.
Czy ona naprawdę uciekła? Czy może umarła? A może ją dorwali i zabili? Bo ta końcówka jest chaotyczna. Pozdrawiam i naprawdę jestem pod wrażeniem. Nikt tego by lepiej nie opisał - szczególnie w pierwszej osobie.
Chciałam wzbudzić wątpliwości co do końcówki. Oczywiście ja sama mam w głowie swoje własne zakończenie (typowe dla creepypast, te skupione na przemocy przeważnie kończą się jednakowo), ale pozostawiłam każdemu Czytelnikowi niedopowiedzianą końcówkę, żeby mógł ją wypełnić wedle swojego uznania. :D
UsuńJak mogłaś pozostawić nas w niepewności, co się stało ze Szlamą. Choć obstawiam, że pomimo tego iż opuściła tą rzekomą piwnicę, ktoś na pewno ją zauważył tam nad schodami i ją np. popchnął. A później ba. Bo skręciła sobie kark i stracili to, co musieli za nią dać.
UsuńPodpowiem, że ostatniego zdania Hermiona już nie usłyszała. :)
UsuńNo to dziewuszka nie żyje :( skoro już nie usłyszała.
UsuńAlbo się teleportowała. ;) Jak powiedziałam - interpretacja zależy od czytającego.
UsuńBardzo mocna, a zarazem interesująca miniaturka. Końcówka jest jakby niepełna i pozostawia pole dla wyobraźni; co też się wydarzyło? Naprawdę ciekawe. Życzę weny i pozdrawiam W. :)
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za opinię. <3
UsuńSpodziewałam się jednego wielkiego bulwersu, bo jednak wszelaka przemoc w fanfikach potterowskich (co jak co, ale HP jako seria książek dla dzieci powinna być raczej wolna od TEGO RODZAJU tortur), ale mam nadzieję, że przedstawiłam myśli (bo miniaturka to prawie tylko i wyłącznie myśli) choć trochę realistycznie. :)
Tobie można wybaczyć miniaturki tego rodzaju jak o torturach Hermiony, choć mi jej żal :) może i HP nie kojarzy mi się z taką przemocą, ale warto poczytać coś odmiennego :) tak dla urozmaicenia ♥
UsuńKażdemu można wybaczyć. :) Przynajmniej ja wybaczam, ale taki zabieg musi być albo wyjaśniony, albo totalne AU (jak w tym przypadku).
UsuńCo racja, to racja :D
UsuńI tak czekamy na kolejne Twoje dzieła, choć nie kryję, że ta miniaturka była przerażająca. Ściskała za serce. Jesteś w stanie określić kiedy wstawisz kolejną miniaturkę? ;D
Przepraszam, nie przeczytałam informacji, jaką zamieściłaś po prawej stronie bloga.
UsuńKolejna też będzie Dramione i też trochę porypana, ale nie aż taka jak "Lolitka". Szczerze mówiąc, to ciężko będzie mi przebić tę miniaturkę, przynajmniej dopóki nie napiszę Voldarry, mam już plan ramowy, to zdecydowanie moja ulubiona, możliwe, że pojawi się po tej z kwietnia.
UsuńOk, jest coś, co z przyjemnością skomentuję.
OdpowiedzUsuńOgólnie już po pierwszym akapicie można rzecz, że rzucasz w czytelnika taką „bombą”. Hermiona nie widzi? Ale co, jak, dlaczego? Nasuwają się pytania, na które sama bohaterka nie potrafi odpowiedzieć, przynajmniej na ten moment. Po pierwszym akapicie wiem, że mogę naprawdę spodziewać się po „Lolitce” bardzo wiele i ufam, że się nie zawiodę. Chociaż z twoim warsztatem to pewnie ciężko XD.
Dzień pierwszy został opisany w sposób niesamowity. No kurde, już na dzień dobry zaserwowałaś naprawdę mocną dawkę emocji, których, wbrew pozorom, nietrudno jest poszukać, które nietrudno jest odczuwać, mimo że sama Hermiona ma z tym problem.
Dzień drugi i kurde, te sznureczki są takim genialnym metaforyzmem, że wątpię, że jakiś przeciętny (nie ujmując nikomu inteligencji) czytelnik będzie chciał się na moment zatrzymać i pomyśleć. Lubię takie teksty, nieproste, gdzie faktycznie wymaga się od czytelnika czegoś ponad zwykłego czytania naciapcianych literek.
Tak się wczytałam, że zapomniałam coś dopisywać do komentarza, nie wiem nawet, czy będzie długi, no ale. Kurde, każdy dzień wydaje się być coraz mocniej wstrząsający. Wstrząsający tym, co jest z główną bohaterką, bo halo, stopniowo odkrywasz karty, zdajesz się manipulować naszym umysłem, naszą wyobraźnią i uwielbiam to. Nie rzucasz całego mięcha na raz, dawkujesz to, drażnisz moje emocje, a ja zawsze mam mnóstwo emocji podczas czytania — nie zawsze tych pozytywnych, niestety.
Dzień dziewiąty mocno wstrząsający. Nawet nie wiem, co napisać, co faktycznie byłoby adekwatne do przeczytanej treści. Przeraża mnie chyba nawet troszkę to, jak personalnie zaczęłam ten tekst odbierać. Oki, może jestem szalona, ale jeśli tekst jest naprawdę dobry, a twój niezaprzeczalnie do takich się zalicza, to uczuciowość moja jest wystawiana na miliony prób. Trafiasz, nie trafiasz, uważam, że (na etapie, do którego dotarłam) twój tekst wymaga naprawdę dojrzałości i pewnego rodzaju zrozumienia.
Jestem przy dniu dwudziestym trzecim i kurczę, to jest tak realne, jakby czytała o prawdziwym wydarzeniu, ba!, jakbym była gdzieś tam w tym wszystkim obecna, jakbym była tym cieniem, który sprawia jej tyle niepewności i strachu.
No i pojawia się Draco. Tak myślałam, że dzięki niemu Hermiona odzyska co nieco z utraconej siebie. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że twój tekst nie jest ani trochę brutalny, bo jest. Brutalność tego wszystkiego wbija się we mnie tak bardzo, że myślę tylko o tym, żeby się nie rozpłakać. To wszystko wydaje się być naprawdę realne, jakby przydarzyło się to naprawdę realnej osobie. Nie wiem, czy cokolwiek z mojego komentarza zrozumiesz, ale nie mogło być inaczej, jak właśnie tak: że będę współodczuwać to, co główna bohaterka. Będę jej współczuć, będę się złościć za wyrządzoną jej krzywdę, będę wdzięczna „dobrym dłoniom” etc.
Zakończenie, no, wow. Nie, serio mówię, majstersztyk. Ta miniaturka może i jest brutalna, ale jest w pewien sposób genialna. Otwarte zakończenie, gdzie generalnie możemy już się tylko domyślać, czy Hermiona przeżyła czy nie, czy została na powrót lalką, tytułową „Lolitką” czy po prostu odeszła. Mocny stuff, chce się rzecz.
Nie, pierwszy raz chyba mój komentarz będzie taki okrojony. Nie wiem, co mogłabym napisać, co nie byłoby laniem wody, bo to ostatnia rzecz, na jaką ten tekst zasługuje. Z pewnością do niej kiedyś powrócę, jak i z pewnością będzie górowała gdzieś tam na listach moich lubianych tworów. Zrobiłaś cholernie dobrą pracę tutaj.
Chylę czoła i to do samej ziemi! Jestem pod ogromnym wrażeniem. No i czekam na więcej opek spod twojego pióra. :*
Pozdrawiam,
Cosima. xx
To było wyzwanie, bo od lat żyję w środowisku, w którym dominują OC, no, ewentualnie jest do przeżycia trzecia osoba kogoś z tych ,,dobrych", a tu nagle Hermiona, umysł ścisły, konkretny, bez rozwodzenia się nad pierdołami... Poszłam trochę na łatwiznę, wymazanie wszystkich wspomnień plus mocny Imperius bardzo modyfikują charakter. xD
UsuńBardzo dziękuję za taki długaśny komentarz, z pewnością nie jest to lanie wody. :)
Była już 7 rocznica SCP? A jeśli tak, to było coś specjalnego? Obiecałaś że 7 rocznica bedzie wyjątkowa ;D
OdpowiedzUsuńcałuję ;*
Nope, rocznica SCP jest 1 lipca (i chwała Bogu, że nie zimą/początkiem wiosny, bo byłabym w totalnej dupie). Będzie coś szałowego (albo raczej niekonwencjonalnego), muszę się tylko doczekać ciepła i ładnej pogody. xD
Usuńpewnie sesja zdjęciowa xDD
UsuńCosplay. <3 Chociaż głupio zafarbowałam się na czerwono, będzie trzeba to zmienić w Photoshopie.
Usuńwiedziałam :D ja bym nie farbowała włosów :P
Usuńpokaż foto jak wyglądasz w tych czerwonych ;D pewnie ciężko było Ci je zafarbować z czarnego na czerwony (bo na jasniejszych szybciej kolor sie wchłania, bardziej intensywniej, chyba ze sie myle)
UsuńTu sporo zdjęć: https://www.instagram.com/frozenkowa/
UsuńxD
masz śliczne włosy <3 szczególnie długość mi sie podoba i mam takie pytanko co zrobić aby zapuścić włosy :)
UsuńNie jestem specjalistką od włosów, nie mam zielonego pojęcia. ;/
Usuńale na pewno pielęgnujesz swoje :) bo uzywałam z Garniera maski i odżywki, ale one nie pomogły tak bardzo.
Usuńotworzysz własną szabloniarnię? ;D Bysmy chcieli szablony spod Twojej ręki ;*
OdpowiedzUsuńNope, ja umiem tylko PS, bloggera нихуйя, нихуйя, нихуйя. :)
UsuńPowiem szczerze, że to nie moje klimaty. Bardzo mnie zaskoczyłaś taką miniaturką, bo to niecodzienny pomysł i to bardzo mroczny. Plus za pomysł, widać, że Twój, ale taka tematyka nie pasuje mi do kochanej Miony.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
precious-fondness.blogspot.com
Widać, że nie przepadam za Hermioną, prawda? :-) Nie no, nie zwykłam karać bohaterów za moje "nielubstwo", tylko pozwalam sobie na większe popuszczenie wodzy fantazji. :-)
UsuńDzięki za opinię. XD
a możesz napisać coś w ogóle nie związanego z HP?
OdpowiedzUsuńPiszę własne teksty, ale nie publikuję ich w internetach.
UsuńWygląda na to, że zabieram się za czytanie umieszczonych tutaj tekstów :)
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że "Lolitka" zrobiła na mnie duże wrażenie. Jest to tekst potterowski w niespotykanej formie, zdecydowanie mroczniejszej niż zakłada kanon. Podziwiam Cię, ponieważ z pewnością niełatwo jest pisać na taki temat i w takiej narracji. Rzeczywiście, przypominało to taką relację pamiętnikarską; myśli Hermiony były dynamiczne i budowały nastrój. Myślę, że świetnie oddałaś jej emocje: strach, zagubienie, rozpacz, złość, desperację. Także pomysł z uczynieniem z niej lalki jest przerażający, ale doceniam, bo fajnie czasem przeczytać coś creepy :D
Podobał mi się podział na dobre i złe ręce. Także ciekawie było czytać o zdarzeniach, które Hermiona poznawała jedynie przez dotyk. Uwielbiam, jak opisujesz Draco. Wreszcie jest taką postacią z krwi i kości, przede wszystkim zagubioną, ale nie złą, a niewiele osób to potrafi. Także bardzo podobała mi się relacja Draco-Hermiona, choć była niewątpliwe smutna.
Czytałam cały tekst z zapartym tchem; właściwie emocje towarzyszyły mi do samego końca. Widzę, że interpretacja zakończenia należy do nas. Mam nadzieję, że jakkolwiek się to potoczyło, Hermiona uwolniła się od tych potworów.
Pozdrawiam i lecę czytać kolejne ;)
Fakt, narracja (poza opisaniem sceny gwałtu) była najcięższa do udźwignięcia. Wsadzenie Hermiony w rolę lolita slave toy było sztampowym pomysłem, lepiej byłoby tu pisać np. o Lunie (to byłoby dopiero ciężkie, myśli Luny są nie do odgadnięcia!), ale jak przesłuchałam creepypastę, już wiedziałam, że chcę ją przerobić na Dramione.
UsuńTak, to mogę obiecać: Hermiona nareszcie się od nich uwolniła. Nareszcie nie musi się o nic martwić. :)
Niesamowita...
OdpowiedzUsuńBrak mi słów...
Nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć. Czytałam z zapartym tchem.
Wbiłaś mnie w fotel
Ojoju, jak miło mi to czytać. <3
UsuńOpowiadanie bardzo w moim guście. Bardzo wciągające. Widać, że Hermionie odwala. Czuć ten surrealistyczny klimat i oderwanie od rzeczywistości.
OdpowiedzUsuńSinusoida twojego talentu. Raz jest dobrze, raz jest źle. Teraz znów jest dobrze ;)
Do następnego.
Ale mimo wszystko w stylu Hagmione. XD
Usuń